Za komuny młodzi nie mogli się doczekać, by być starcami. Za wolnej Polski staruszki szaleją jak nastolatki.
Że ktoś się zestarzał? Nieważne! Ważne, co z ta starością zrobi.
W PRL-u wszyscy do starości przepychali się jak w kolejce. Bo stary znaczyło: dojrzały, ustatkowany, szanowany, ustawiony. Starsi Panowie jak zakładali swój kabaret ledwie przekroczyli czterdziestkę, już użalali się, że „szron na głowie, już nie to zdrowie”. Ale jakiż autorytet mogły mieć w PRL-u 40-letnie szczawiki? Więc śpiewali: „Trzęsiesz się z niecierpliwości/ żeby dożyć tych radości/ Guzik rwiesz i wdzianko mniesz/ tak już być staruszkiem chcesz”. To się zresztą ciągnęło od przedwojnia. Bożyszcze sceny, Ludwik Solski, umierał mając 99 lat (1954). Lubił być stary, choć jeszcze krótko przed śmiercią oglądał się na ulicy za kobitkami („Ach, ten pysio, ach, ta nóżka…”) i marzył: „Żeby znowu mieć te 80 lat…” Więc ludność do starości najzwyczajniej ciągnęło. Pamiętają Państwo pierwszy odcinek „Czterdziestolatka”? Przecież tam inżynier Karwowski w swoje czterdzieste urodziny już zaczynał się przymierzać do trumny! A Gustaw Holoubek? Jak był młody, to grał Feliksa Dzierżyńskiego w „Żołnierzu zwycięstwa” (1953). Ale on zdecydowanie wolał być sędziwy. I grał takiegoż starca, profesora Tutkę, licząc sobie lat zaledwie czterdzieści. Ale ileż w tym było senioralnej powagi, ileż godności…
Wyścig do emerytury
Zresztą w PRL-u mieliśmy całą paradę wzorcowych starców. Autentycznych i nie. Szczególnie barwny przypadek dozgonnej starości to Mieczysława Ćwiklińska. Na ekran weszła przed wojną mając 54 lata i z miejsca usiadła na kanapie i miała za złe. Ale po wojnie kino wieczną ciotką z mieszczańskiego saloniku jakoś nie było zainteresowane. Lata leciały i Ćwiklińska się marnowała. Ale do czasu, aż jakiś spryciarz, wpadł na pomysł, jak na Ćwiklińskiej zarobić. Dać jej rolę w tandetnym wyciskaczu łez i pokazywać staruszkę jak małpę na odpuście. Kto nie zechce zobaczyć na żywo starej, dobrej, przedwojennej „Ćwikły”? Sztuka szybko się znalazła: „Drzewa umierają stojąc” hiszpańskiego grafomana nazwiskiem Alejandro Cason. Ona była czułą i kochającą babcią, ale miała złowieszczego wnuczka, który ją cynicznie wykorzystywał. Grała to po domach kultury, w nieopalonych salkach każdego Pcimia i Parzęczewa. Ludzie walili drzwiami i oknami. Mało tego – wywieźli ją za Ocean, gdzie tłukła się po polonijnych klubikach Stanów i Kanady. A organizatory dyskretnie puszczali plotkę, że biedna Ćwiklińska jest już właściwie jedną nogą na tamtym świecie. Może zejść w trakcie spektaklu. A wtedy śmierć wielkiej Ćwiklińskiej można będzie sobie obejrzeć za niewygórowaną cenę biletu teatralnego. Bo staruszka rzeczywiście słabowała. Straciła wzrok, ale na scenie miała policzone kroki i tylko dzięki temu nie wpadała na dekoracje. Coraz częściej nie wiedziała, gdzie jest i czego od niej chcą. „Drzewa…” nagrała dla telewizji, choć zupełnie nie rozumiała, o co w tym chodzi. W dodatku w trzecim akcie technik beztrosko nie włączył mikrofonu, a ona była już zbyt słaba, by powtórzyć swoje kwestie. I to się odbyło co najmniej 1500 razy. A zmarła, na szczęście, po ludzku. W szpitalu.
Pytanie za pięć punktów: kto pamięta młodą Hankę Bielicką? Jak w socrealistycznym filmie „Pierwsze dni” grała żonę robociarza, co to za ludowej Polski dochodzi do godności przodownika pracy. Była tam smukła jak brzózka i cichutka jak myszka. Ale niedługo. Bo jak zaczęła pytlować jako Dziunia Pietrusińska w radiowym „Podwieczorku przy mikrofonie”, to usłyszała ją cała Polska. I tak nadawała równo przez 25 lat – jako bożyszcze gospodyń domowych miast i wsi. Wspominała, że doszła do takiej wprawy, że najpierw mówiła, a dopiero, jak usłyszała, co sama mówi, zaczynała się zastanawiać, co dalej. Ostatecznie – była z Mławy. „Mława atakuje” – pamiętamy. Wówczas każdy cyrk objazdowy stawiał sobie za punkt honoru dać parodię występu Hanki Bielickiej. Miałem z panią Hanką epizod na dwa lata przed jej śmiercią (2006). Zaproszono ją do programu telewizyjnego i jakoś tak wyszło, że ja miałem z nią zatańczyć na wizji. A pani Hanka już ledwo się ruszała. Widziałem, ile wysiłku ją to kosztuje, więc mówię, że może dajmy sobie spokój z tym tańcem. I tłumaczę: „Pani Hanko, po co to pani. Już pani nie będzie bardziej popularna niż pani jest”. Ona na to: „Proszę pana, z popularnością to nie jest tak, że wystarczy powiedzieć >>Ach, jaka ja byłam popularna dwadzieścia lat temu w Sochaczewie!<< Popularnym trzeba być wszędzie i do końca”. Zatańczyliśmy.
Innym specjalistą od wiecznej starości był Mieczysław Fogg. Wychodził na estradę i tradycyjnie witał się: „Nazywam się Fogg i to nieprawda, że mam sto lat”. Ale sugerował, że ma co najmniej dziewięćdziesiąt. A sztuczka była prosta. Fogg po wojnie śpiewał kawałki sprzed wojny, a ludziom się zdawało, że to piosenki okropnie stare, bo z innej epoki, z innej Polski. A one sobie liczyły po pięć, dziesięć lat, najwyżej. Więc Fogg się konsekwentnie postarzał, co wszystkim bardzo odpowiadało. Jak próbował brykać, to go nie chcieli. Ot, wybrał się w objazdówkę pod tytułem „Fogg and rock” we wianuszku panienek („Baby Jagi”), które odstawiały big-beat. Na okładce płyty każda usiadła tak, żeby jej spod miniówy błyskały majteczki. Ale to nie chwyciło. Fogg się pogodził i już do końca ciągnął „Te ostatnie niedziele” i te „Jesienne róże”.
Mieliśmy też aktorów wyspecjalizowanych, którzy młodzi nie byli nigdy. Taki Stanisław Milski. Karierę zrobił na pięć minut przed emeryturą (1966) i w jej trakcie. Do perfekcji opanował grepsy postrzelonych dziadziuniów. W „Szatanie z siódmej klasy” łacha darła z niego, jako gapiowatego profesora, cała podstawówka. A w „Gdzie jest generał?” to już wolał raczej radziecką niewolę niż zawody w piciu z radzieckim żołnierzem.
I wreszcie najbardziej święty starzec, jakiego nosiła polska ziemia: Aleksander Bardini. On nie stawał przed kamerą. On się ukazywał. I cokolwiek by nie powiedział, przemawiał głosem Pana Boga z góry Synaj.
Dziadzio na wycugu
I tak nobliwie starość powinna była zastygnąć w kinie tamtego okresu. Tylko, że w praniu to wyszło trochę krzywo. Bo jak by tych świętych starców nie ustawiać, to najczęściej wyłaziły z nich zwykłe ramole, trutnie i prukwy. Wszystko na opak.
Zgred z „Polowania na muchy” Andrzeja Wajdy dniem i nocą wgapia się w telewizor, w programy o ciężkiej pracy rybaków dalekomorskich. A jak pokażą rekina, a co najmniej fokę, to już dla niego święto. Wnuczek recytuje rodzinie wyuczoną na blachę historyjkę „jak to dziadziuś uratował całą armię Andersa”. I wielka awantura wokół kartofli, że odgrzewane, a nie świeże. A jak taki ramol wędruje do szpitala na okresową inhalację, to już cała wyprawa.
Szczególnie przykra jest starość wiejska. W „Konopielce” ojciec Kaziuka, który jest teraz gospodarzem, musi często gęsto brać mordę w kubeł. Dla własnego dobra. Jak Kaziuk zły, to dobrze będzie, jak weźmie kija i złoi tylko krowę w stajni. Bo może się i ojcu tym kijem dostać. A tak, pośpi sobie ojciec na zapiecku (nie zdejmując walonków) i zastanowi się, co to za znak, jak pięty świerzbią. Bo jak ręce świerzbią, to wiadomo – coś się podwędzi, ale pięty..? I na tym mu starość upłynie.
Z końcem PRL-u zdarzały się i starości – by tak rzecz – kapitulanckie. Wypadało się przyznać, że głupio się przeprowadziło to życie. Oto wiekowi rodzice (Ryszarda Hanin i Janusz Kłosiński) wpadli do młodych, którzy urządzają się w bloku. Wszystko w filmie „Errata, czyli sceny pokutne w nowych osiedlach” Henryka Dederki. Przyjeżdżają z testamentem duchowym w zanadrzu: „Bo gdyby jakieś powstanie, to się nie pchaj…” A syn nie słucha, bo właśnie zauważył rysę na parkiecie i zachodzi w głowę, jak mogło dojść do takiej szkody. Z kolei rezolutny wnuczek domaga się prezentu. Jak nie ma „to mogą być pieniądze”. Kiedy szczyl słyszy, że i pieniędzy nie ma, wali od razu: „A co, na trumnę zbierasz”?
Sędziwi z gablotki
Za tamtym systemem ciągną się też staruszki-eksponaty. Za nic nie chcą z komunizmu wyrosnąć. Ludzie jednego tematu, jednego pomysłu na życie. Jak ten stary komunista (Łomnicki), którego Witek z „Przypadku” Kieślowskiego poznaje w pociągu do Warszawy. W młodości żarliwy ideowiec, ale posądzony o odchylenie i skazany w ustawionym procesie. Nigdy się z tej komunistycznej fascynacji nie wyleczył. Nie dlatego, że mało bystry, ale dlatego, że mu komunizm porobił bruzdy w mózgu. Na stałe. Nawet jeżeli się myli, to myli się razem z partią i nie chce inaczej.
Albo ta kolejarka, przodownica pracy z „Wahadełka” Filipa Bajona. Zawsze na pierwszym miejscu było przekraczanie planu przewozów. A dzieciaki – samopas. I teraz synek całymi dniami wyleguje się w brudnym podkoszulku, w wymiętej pościeli w oczekiwaniu na kolejne ataki padaczki. A córka przedwcześnie zwiędła i zestrachana z trudem utrzymuje tę niby-rodzinę.
I jeszcze raz Kieślowski. Takiego PRL-owskiego zgreda genialnie przyłapał w „Z punktu widzenia nocnego portiera”. Ten maniak rewizji rozbrajająco wyznaje: „Każdy ma jakieś swoje zamiłowania. Ja mam zamiłowanie do kontroli”. Pracuje jako portier na bramie, ale w wolną sobotę jeszcze, menda, łazi nad Wisłę sprawdzać ochotniczo, czy wędkarze mają ważną kartę. Albo pod kina, żeby wyłapywać wagarowiczów. „Bo młodzież ma za dużo popuszczone lejce i tę młodzież trzeba ukrócić.” W końcu: „Regulamin jest ważniejszy jak człowiek”. I on już z tym przekonaniem pomrze.
W starym piecu diabeł pali
Ale ta koniunktura na szczęście wahnęła się z początkiem lat 90-tych. Starość przestała być modna. Powoli przebijało się przekonanie, że młodym należy być tak długo, ile się da. A w ogóle to umrzeć należy w dobrym stanie. Na naszych oczach idole ekranu poczęli wciągać brzuszki i adorować kobietki, które mogłyby być ich córkami, a nawet wnuczkami. Ileż to się pisało o Janie Eglercie i Beacie Ścibakównie (ćwierć wieku różnicy), o Andrzeju Łapickim i Kamili Mścichowskiej (różnica: 60 lat). A choćby i o późnym ożenku Jana Nowickiego z Małgorzatą Potocką. I to się z realu przenosiło na ekran…
Odmłodnieć można było, przykładowo, przez chuć. Bo żyje sobie oto senior, któremu się nieustannie gołe baby zwidują. Mianowicie Ludwik Benoit (zmarło się biedakowi przeszło 20 lat temu) w „Mlecznej drodze” Andrzeja Kondratiuka. Więc – buch po radę do wiedźmy. Iga Cembrzyńska: nie do zdarcia. Benoit wyłuszcza prośbę prosto z Fausta: odmłodzić go! Tak z dziesięć lat, dobrze zapłaci… Żeby tak z siedemdziesiątki zejść do sześćdziesiątki. „- Bab zachciewa ci się? – I we śnie i na jawie”! Przynajmniej szczerze. Ale jak tu zaprzeczać, kiedy gołe kobity nieustannie latają mu przed oczami? I taki Pana Boga nawet się nie boi: „Nie uważam tego za grzech – niewiastę zadowolić”.
Odmłodzenie przez wielką forsę przeżyli Danuta Szafarska i Jerzy Nowak w „Spóźnionej podróży”. Małżeństwo staruszków, żyje z wielkiego wysypiska śmieci. Co rano, okutani w bure łachy, metodycznie penetrują góry śmiecia i wyławiają, co by się jeszcze mogło przydać. Traf chce, że znajdują torbę (zwyczajna, z juty, w paski) pełną pieniędzy. Nareszcie zjedzą coś ciepłego. Ale gdzie tam! Siadają w zwykłej pizzerii, to ich kelner wygania, zanim zdążą przeczytać menu. Chcą wpłacić pieniądze do banku, już na starcie słyszą: „Won”!
Najwyżej pozwolą się im pokręcić na karuzeli w wesołym miasteczku. Nie przywykli do pieniędzy, nie maja pojęcia, co z nimi zrobić. Wprawdzie najlepiej czują się pod mostem, ale rzutem na taśmę wynajmują najdroższy apartament w hotelu i tam z szampanem i przytupem świętują rocznicę ślubu.
Wieczni chłopcy
W nowszym kinie raz po raz mamy krzepkich staruszków, to co w nich jednak krew nie ostygła. Ot, taki „Markiz” ze „Sztosu 2”. Edward Lubaszenko, mianowicie. Niegdyś rutynowo wykonywał przekręty, które polegały na tym, by od dewizowca wydębić dolary wciskając mu w zamian pocięte kawałki „Trybuny Ludu”. Teraz kręci się przy teatrze i dogląda, czy mu się w rurkach i kociołkach prawidłowo destyluje. A pod adresem babek cytuje stare powiedzonko: „Wszystkich nie przelecisz, ale starać się trzeba”. Ale jak zagra trąbka, jak nadarzy się okazja żeby kogoś grubo przekręcić, to bryka jak młodziak.
Weźmy też pod uwagę Mariana Opanię czyli strzelca konnego, Biesiagę Mikołaja z filmu „Cudownie ocalony” Janusza Zaorskiego. Już, już wybiera się na druga stronę. A tu – masz! Do pobliskiego PGR-u na resocjalizację zostały zesłane panienki lekkiego prowadzenia. Z nimi Ewa Kasprzyk, czyli Lola zwana „katafalkiem”, bo paru klientów na niej ducha wyzionęło. Od słowa do słowa Mikołaj wyznaje, że całe życie „był przeciw kurestwu i władzy”. Ona na to: „- Jeżeli pan nie widzi różnicy, to pan życie zmarnował”. I zwolna zaczyna roztaczać przed leciwym strzelcem konnym uroki tego pierwszego. Czasu mija niewiele, a tu – ślub. Mało tego! Następuje cud. Lola po epizodzie z – wydawałoby się – dawno już wygasłym strzelcem, czuje się brzemienną.
Co na to Jan Machulski? W „Ostatniej akcji” na Nowym Świecie pokazuje wnukowi kanał, z którego wylazł, jak się przedzierał ze Starówki. A młodziak replikuje, że on też próbował zapalać wódkę w szklankach na kontuarze, jak ten gość z filmu, ale ani razu mu się nie udało. I ten wnuk naraża się warszawskiej mafii. A dziadek się stawia. I to mimo, że jak już wylazł z kanałów to przez pięćdziesiąt lat pracował grzecznie na poczcie powiatowej. Na przemian bierze pigułki, popija koniak i mobilizuje innego staruszka, Wojciecha Siemiona (na krótko zanim go skosiła kraksa samochodowa w 2010). I jeszcze Lech Ordon, który posiwiał całkiem i słucha Radia Maryja. Takoż Marian Kosiniak. Do kompletu Alina Janowska, gruntownie posiwiała, ale ciągle najlepsza w wywiadzie. I Barbara Krafftówna – przykro powiedzieć – ale do poznania raczej po głosie… Skrzykują się jak na akcję pod Arsenałem. Wykopują powstańcze steny i parabelki. A przed akcja łykają Geriavit.
Trafią się i chłopaki mniej znane. Jak Jarosław Szwec w etiudzie „Pan od historii” Przemysława Filipowicza. Z początku: wiek, apatia i z dziesięć kilo nadwagi. Także uczniowie, którzy za plecami robią głupie miny i żona, która jeszcze czegoś od życia się spodziewa. Konkretnie: przyjemności w pokątnym romansie z przystojniakiem dwa razy młodszym i dwa razy szczuplejszym. Ale on się jeszcze odwinie. Kupuje bejsbolówkę, uczy się obsługiwać smartfona. Wybiera się nawet do nocnego klubu, gdzie parki migdalą się po kątach. A nuż wygarnie jakiś towar pod hasłem: „Mów mi wuju, ptaszyno”. Nawet się udaje chwycić jakąś małolatę za pupsko w toalecie. Ale nauczyciel macha na to ręką. Czy on musi udowadniać wszystkim naokoło, że czuje się młodo? Wystarczy, ze wyjmie starą, analogowa płytę, puści sobie „Manaam” i już ma 20 lat.
To idzie młodość!
Najwdzięczniejsi są jednak staruszkowie, którzy młodnieją zbiorowo. Mamy tu interesujące wspomnienie z czasów wczesnego Jaruzelskiego: „Prognozę pogody” Antoniego Krauzego.
Pensjonariusze domu starców żrą się nieustannie, bo na obiad ani płatka wędliny. I teraz: kto winien: socjalizm czy kucharki? Wywołują duchy, bo do zmarłych bliżej im niż do żywych. Tymczasem dyrekcja nocą sprowadza zapas trumien, który dyskretnie (tak jej się zdaje) lokuje na strychu. Ale sprawa się rypła. Najwidoczniej dyrekcja zamierza dziadków po cichu zgładzić i upchnąć w tych trumnach. Decydują się wiać. Zimno, ciemno i głodno. Ale w staruszkach budzą się dawni ułani, w kobiecinach – sanitariuszki. Jak skakali sobie do gardeł o byle co, tak teraz wspierają się, służą ramieniem, gotowi pożyczyć nawet szczoteczkę do zębów. Tańczą, śpiewają, nawet romansują. Mleko od krowy, a ziemniaki z ogniska. A że muszą ulec, bo władze wysłały przeciw nim pluton ZOMO, to trudno. „Ulegli przeważającym siłom wroga”, ale trwali do końca. Odzyskali godność, odzyskali wiarę, odzyskali siebie. No, teraz to można umierać…
Takich seansów zbiorowego młodnienia kino nam ostatnio naprodukowało na kopy. Bo zobaczmy. Wianuszek dziarskich staruszków zebrał przed wiejską chałupą Jan Jakub Kolski w „Szabli od komendanta”: Pawlik, Pieczka, Gołas, Pyrkosz. Bo jest sprawa. Pawlik skończył 90-tkę i chce mu się do nieba, ale tam nie wpuszczają z szablą. Niebo zaś to nic innego jak błotniste wiejskie podwórko, po którym taplają się gęsi. A rządzi tam kto? Naturalnie marszałek Piłsudski. Który jednakowoż szablę nakazuje zostawić wnukowi. Ale wnuka nie ma, za to jest syn, zatwardziały kawaler. Więc teraz staruszki zwierają szyki, by chłopaka w te pędy ożenić. Do czego dochodzi z udziałem Grażyny Błęckiej-Kolskiej, naturalnie.
W jeszcze innym rozdaniu („Ri fi fi po sześćdziesiątce”) skompletowani zostali panowie: Czechowicz, Kociniak (Marian) i Michnikowski. Z intencją rozprucia kasy w prowincjonalnym banku. Bo trzeba ratować zadłużonego skutkiem hazardu Czechowicza. Że to robota nie na ten wiek? Ale przecież jeden był tam dziesiątki lat kasjerem, inny dyrektoruje w przylegającym do banku szpitalu. No, i w końcu, kto o taki skok będzie podejrzewał staruszków. Wypad się udaje, a że łupem nie cieszą się zbyt długo…
Te sprawy
Powiecie państwo, że tylko film, a więc ściema? No to proszę. Solidna i wnikliwa dokumentalistka Ewa Borzęcka (ta od „Arizony”) ofiarowała się sfilmować, jak to współcześni staruszkowie radzą sobie w tych sprawach. Kręcąc „Damsko męskie sprawy” kropnęła się na jeden, drugi wieczorek taneczny, gdzie panie i panowie, których termin przydatności – wydawałoby się – dawno upłynął, romansują na całego. Tu się nie ma co wstydzić obwisłego podgardla, bo wszyscy takie mają. Panie obniżają dekolty i wachlują zalotnie spódniczkami. Panowie okiem znawców oceniają walory. I to wszystko ludzie mało zamożni. Mieszkanka wyglądają jak meliny. A oni polewają sobie, zakąszają ogórkiem i flirtują: „- Ty jesteś niczego facet. – Żebyś ty mnie widziała, jak ja miałem 30 lat. Miałem klasę!” I dalej w te ksiuty… A w ślad za tym panie gimnastykują nóżki, panowie wciągają brzuszki. I krew żywiej krąży, serduszko szybciej pika. Może po raz ostatni, zanim się zatrzyma…
Miesięcznik „Twój Styl”