Wczoraj się zgadało o jakimś podpoznańskim miejscu z przeszłości. I przypomniało się. Jakieś dziesięć lat temu dwie miłe panie zwróciły się do mnie z taką oto prośbą. Przygotowują książkę o ulubionych miejscach jako tako rozpoznawalnych poznaniaków w ich grodzie nad Wartą. W tym gronie znalazłem się i ja. Naturalnie, zgodziłem się. Zapytałem dla porządku, co inni najczęściej typują. Bez zaskoczeń. Były to tzw. urocze zakątki. A to Starówka, a to secesyjne uliczki Jeżyc i takie tam.
Ale też zrozumiałem od razu, że nie pasuję do tego towarzystwa i do tej estetyki. I powiedziałem prawdę. Moje ulubione miejsce to pewien pagórek, porosły chaszczami, w podpoznańskich Koziegłowach. Na horyzoncie blokowiska, niżej koryto Warty. Nieco bliżej masywne kompleksy miejskiej oczyszczalni ścieków. Miejsce wybrane o tyle nieprzypadkowo, że zawsze kiedy skończyliśmy z Dorotą pisać książkę albo jakąś poważniejszą robótkę publicystyczną, udawaliśmy się tam, aby oczyścić, zresetować umysł. Co polegało na tym, że przynosiliśmy na miejsce quantum alkoholu i wszystkie szpargały (notatki, ksera, taśmy z nagraniami), które były materiałem wyjściowym dla ukończonej właśnie ksiązki. Dokładaliśmy to nieśpiesznie do ogniska, popijaliśmy. Zachodzące słońce przecudnie opalizowało w blachach oczyszczalni. W powietrzu unosił się subtelny, choć silnie wyczuwalny zapach fekaliów. Alkohol krążył, a umysł z chwili na chwilę stawał się coraz bardziej pusty i pusty…
W telewizji awantura, bo TVP Info zapobiegło nakręceniu programu Pospieszalskiego, w którym jednym z gości miał być któryś z braci Karnowskich. Internet: „Polska w ogóle ma problem z braćmi K. Że wymienię tylko: Karnowscy, Kaczyńscy, Kurscy…” Dodam, że takoż Rosjanie. Weźmy braci Karamazow…
Polsat z pytaniem, czy planowany film o niewidomym z Lublina, który udawał pełnosprawnego, by nie stracić posady nauczyciela, ma szanse u widowni. Ależ ma. Poważne kino nie znosi facetów, którzy są „gotowi”. Musza być w fazie wznoszenia albo upadku. Najlepiej w momencie, gdy im ktoś nagle wyszarpuje dywan spod nóg. Taki Franc Maurer…
Jak to jednak redakcje powinny być czujne… Wczoraj w Radiu M. – sam słyszałem – ojciec Tadeusz ubolewał, że na jego “dzieła” systematycznie łoży tylko co dziesiąty słuchacz. A na nadawanie Radia i pokrewnej Telewizji co miesiąc potrzeba 2 miliony złotych. Z taką oto konkluzją, że Radia to by, owszem, każdy słuchał z przyjemnością, ale płacić to już nie ma komu. Mnie Dorota też wypomina: „nie bądź za cwany, sam słuchasz, a nie płacisz.” Ja jej wtedy odpowiadam, że po pierwsze nie mówi się „płacisz” tylko – „składasz dar serca”. A po drugie – ja za to radio ofiaruję swoje cierpienia. Zwłaszcza te, których doświadczam następnego dnia rano. A uzbierało się tego.
I dzisiaj wszystkie media dzisiaj odnotowują apel ojca Dyrektora pod hasłem, że trzeba pomyśleć o nowych formach zachęty dla słuchaczy itd. Słowem: wydarzenie dnia. Patrzę ja w „Nasz Dziennik”, a tam na czołowym miejscu komentarz jak najbardziej prawicowego i pobożnego dziennikarza Stanisława Michalkiewicza. Na zupełnie inny temat. Tylko ten krzyczący tytuł: „Są momenty, kiedy zwykłe mechanizmy dojenia przestają wystarczać.”