Marta Madejska „Aleja włókniarek”:
Tak często do tej Łodzi jeździmy, a tak mało o niej wiemy. Zwłaszcza tego, co należaloby wiedzieć.
Cytaty:
Stowarzyszenie wystartowało wtedy z projektem zbierania historii mówionych, który zamienił się w wieloletni program działalności. Te wywiady to było moje pierwsze zetknięcie się z opowieściami włókniarek. Przez jakiś czas próbowałam nawet napisać o tym doktorat. Od jednego z profesorów mojego wydziału usłyszałam: „Ale przecież klasa robotnicza jest passé…”.
… len i konopie, które trzeba połamać i wytrzepać. Z tego trzepania wylatują paździerze i stąd właśnie pochodzi nazwa październik, bo w tym miesiącu tłukło się nasze rodzime, sztywne włókno – len.
Rozpoczynając pracę nad tą książką, chciałam opowiadać o minionych pokoleniach robotnic wyłącznie ich głosem. Nie udało się. Po pierwsze, milczenie stało się już nieodłączną częścią ich historii, a ogromna jej część jest żmudna i nigdzie niezapisana. Składa się z heroicznej, skierowanej ku przeżyciu wytrwałości. Z bilionów utkanych metrów tkanin, wyżętych ścierek, obranych ziemniaków, niedospanych nocy. To powtarzalny rytm dni zanurzonych w powtarzalnym rytmie fabrycznej pracy, w powtarzalnym rytmie domowej krzątaniny.
Wkrótce miały się rozwinąć łódzkie fortuny, niektóre powstawały równie szybko, jak upadały – „wspaniałe pałace, zielone, piękne ogrody, wielki ruch, wielki handel, wielki pieniądz”, o których tak marzył Dawid Halpern z Ziemi obiecanej Władysława Reymonta.
Koleżanki i koledzy Władka Grelusa wciąż jednak biegali po fabrycznych halach, podając szpule, bo wiek często fałszowano w metrykach, a dzieciaki chowano przed inspektorami za belami bawełny, w schowkach, magazynach i ustępach. Wszyscy przymykali na to oczy, bo administracji fabrycznej zależało na taniej sile roboczej, a rodzicom na zarobku. Żeby się wyżywić i utrzymać, pracować musieli wszyscy zdolni do tego członkowie rodziny – kobiety opłacane najwyżej połową pensji męskich, podrostki i nieletni: około 15–25 procent pełnych pensji.
Wtedy już wiedziałam: pierwsze robotnice łódzkie pozostają historycznie nieme. Podobnie jak niewolnice, które po drugiej stronie globu zbierały surową bawełnę, i chłopki z Kaukazu, którym przyszło obrywać z krzaków biały puch na plantacjach moskiewskich i łódzkich fabrykantów. Tak jak robotnice okręgów przemysłowych w Częstochowie, Żyrardowie, Bielsku-Białej, Białymstoku, Sosnowcu i tak dalej. Milczące są podwójnie: milczeniem archiwów, w których – niepiśmienne – nie pozostawiły wielu śladów, i milczeniem naszej pamięci – potomnych, których uczy się pamiętać raczej znane nazwiska, ważne daty i krwawe bitwy.
„Masy pracujące” pojawiają się w Ziemi obiecanej przeważnie w charakterze czarnego roju. Jako rój opisana jest też bogata, zblazowana fabrykancka publiczność w teatrze, która zawsze zajmuje pierwszy plan. Robotnicy są rojem cichym, milczącym, co najwyżej stukającym drewniakami. Półmartwi, obojętni, smutni.
… książka to paszkwil na przemysłowe miasto szybkich fortun, „geszeftów”, oszustw, plajt i robotniczego głodu. Trochę jak Wilk z Wall Street osadzony w XIX wieku z wariacjami antysemickimi i wkładką romansową, po której można poznać, że powieść pierwotnie wydawana była w odcinkach w „Kurierze Codziennym”.
Nie wszystkie (nawet nie połowa) córki chłopskie miały szansę zostać gospodyniami „na swoim”, osiągnąć zabezpieczenie życiowe i wyższy status w swojej małej społeczności. Panna bez posagu mogła w najlepszym wypadku wyjść za wdowca albo za wyrobnika lub parobka i mieszkać „na komornem”, czyli wynajętym za pracę. Staropanieństwo oznaczało piętno i dożywotnie utrzymywanie się z cudzej łaski, niekiedy bezdomność i tułaczkę. Dziewczęta miały znikome możliwości znalezienia zajęcia w miejscu zamieszkania poza rodzimą rolą: służba we dworze albo u zamożniejszych gospodarzy, skup runa, chałupnicze szycie, które wymagało przecież umiejętności i własnego kąta. Nie było dla nich miejsca. Zbędne córki – tak określili je badacze społeczni wiele lat później, w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy ta sytuacja wciąż trwała. Według badań ankietowych w połowie lat trzydziestych XX wieku 40 procent córek z drobnych gospodarstw rolnych było określanych w ten sposób. Doliczyć trzeba córki rodziców bezrolnych, ludzi „luźnych” bez stałego miejsca zamieszkania i zatrudnienia oraz sieroty.
Zwykle wyruszały wyposażone wyłącznie w jeden tobołek z rzeczami, we własną wytrzymałość fizyczną i silną determinację, żeby utrzymać się na powierzchni życia. Nie było łatwo. Niektóre wracały później do rodzinnych stron z zaoszczędzonymi pieniędzmi. Inne wsiąkały w miasto. Jeszcze inne stawały się jego ofiarami.
Powszechny obowiązek szkolny zapanował dopiero po wyzwoleniu Polski w 1919 roku, zwolnione były jednak z niego dzieci, „których mieszkanie jest więcej niż 3 km odległe od szkoły, jako też dzieci, których mieszkanie oddzielone jest od szkoły przeszkodą naturalną”19. Czasem tą przeszkodą były nie rzeka lub góra, ale obowiązki w gospodarstwie, opieka nad młodszym rodzeństwem lub po prostu brak butów, w których można by było pokonać drogę. Szkoła średnia z reguły znajdowała się poza zasięgiem marzeń i możliwości rodzin chłopskich czy robotniczych. Jeżeli zdarzało się odstępstwo i choć jedno z wielu dzieci posyłano na kształcenie – tradycyjnie nie była to dziewczynka.
Dziewczęta otrzymywały powierzchowne, ogólne wykształcenie, które miało pomagać im w sytuacjach towarzyskich i ułatwiać dobre zamążpójście – trochę języka francuskiego, trochę gry na pianinie, rysunku i literatury. W przypadku owdowienia i nagłego zubożenia nie dawało to żadnych możliwości utrzymania. Taką historię opisała Eliza Orzeszkowa w przetłumaczonej na piętnaście języków powieści Marta z 1873 roku.
Nocowały w komórkach, przedpokojach, pod kuchennymi stołami, na ciemnych poddaszach i w wilgotnych suterenkach. Panna służąca bez specjalizacji („dziewczyna do wszystkiego”) zajmowała się jednocześnie praniem, sprzątaniem, paleniem w piecu, froterowaniem podłóg, opieką nad dziećmi, starszymi i chorymi, przygotowywaniem posiłków, zakupami i sprawunkami. A w niedzielę – wychodne. Choć nie zawsze. Zależnie od dobrej woli pracodawców. Sposób, w jaki miała się ubierać, poruszać czy mówić, był uzależniony od woli i wymagań pracodawców. Od ich dobrej woli zależało, czy miała szansę poznać kogokolwiek ze swojego kręgu społecznego i wyjść za mąż. Od nich zależało, czy miała zapewnione utrzymanie na starość, jeżeli spędziła przy ich rodzinie całe życie, pozostając starą panną. Od ich woli zależało, co działo się z nią, jeżeli zaszła w nieślubną ciążę.
Obowiązujące w Królestwie Polskim przepisy dotyczące służby domowej (zniesione w Polsce dopiero w 1946 roku!) nakazywały bezwzględne posłuszeństwo wobec panów, dopuszczały karę chłosty za większe przewinienia, a nawet pozwalały wyrzucić ciężarną służącą na bruk.
… nędza „rzuca w objęcia prostytucji” 70 procent kobiet, które dopóki tylko mogą, szukają innych rozwiązań. W okresie prosperity fabryk łódzkich 20 procent kobiet wypisało się z policyjnego rejestru prostytutek i zadeklarowało podjęcie pracy w przemyśle26. Ta prawidłowość działała też, niestety, w drugą stronę. W okresie największych zwolnień w przemyśle rosła liczba zdesperowanych dziewczyn oferujących „usługi ciała”.
Przy szczególnie dobrej koniunkturze nawet więcej niż niektóre nauczycielki. Po pracy był fajrant i wypłata w gotówce – skrawki wolności osobistej, której nie doświadczały służące. Wielki przemysł był pierwszym z masowych obszarów pracy kobiet, który zaczął podlegać regulacjom prawnym zawierającym jakiekolwiek zabezpieczenia dla pracownic.
Wątłe zdrowie, wątła moralność i kompletna nieumiejętność zajęcia się gospodarstwem domowym – takie było powszechne wyobrażenie o robotnicach. One same nie zabierały głosu w swojej obronie. Nie brały udziału w polemikach prasowych, reporterzy nie wystawali pod fabrykami, żeby spytać je o zdanie. Anonimowy publicysta „Gońca Łódzkiego” snuł za to rozważania na temat braku specjalnych szkół dla przyszłych służących, które miałyby odwieść dziewczęta i kobiety już zamężne od zaciągania się do pracy fabrycznej.
66 procent łódzkich kobiet było analfabetkami. Fabryczne dziewczyny w większości nie umiały czytać ani pisać. Nie niosły na ustach ani sztandarach haseł emancypacji, a jednak przecież wypełniały przesłanie odezwy Koła Samopomocy Kobiet z 1906 roku, głoszącej, że zdobycie przez kobietę zawodu jest równoznaczne z przystąpieniem jej do kobiecego ruchu emancypacyjnego.
Wojciechowska, przez towarzyszy walki z Polskiej Partii Socjalistycznej zwana „Joasią”, do końca życia nosiła bliznę po ciosie kozacką nahajką, który spadł na nią 1 maja 1905 roku pod fabryką Poznańskiego, dzisiaj znaną jako Manufaktura. Na Cegielnianej (dzisiaj ulicy Jaracza) stale musztrowali się żołnierze sprowadzeni do Łodzi przeciwko robotnikom. Joasia widywała ich codziennie z okien swojej fabryki.
Aniela w czasie rewolucji 1905 roku miała dziesięć lat. Nie wspominała żadnych wydarzeń rewolucyjnych, ale na zakończenie wywiadu przeprowadzanego z nią w latach sześćdziesiątych XX wieku stwierdziła: „Co jaka rewolucja była, to się ludziom polepszyło. Za cara brakowało chleba, po strajkach 1905 roku był chleb, świeży. Po I wojnie był już smalec, a teraz to ludzie raj mają”.
Polska była jednym z pierwszych europejskich krajów przyznających prawo wyborcze kobietom, ale był to zaledwie początek mozolnej zmiany całego prawodawstwa i utartej tradycji. Nierówności mają bardzo głębokie korzenie.
… przez redakcyę „Rozwoju”, iż w niektórych fabrykach łódzkich są majstrowie lub ich zastępcy, którzy korzystając ze swego położenia, zmuszają biedne dziewczęta fabryczne, aby były im… powolne, pod grozą pozbawienia zarobku lub szykan.
Nie nowina to wcale, a wiarygodność jej stwierdzają listy otrzymywane przez redakcyę „Rozwoju”, iż w niektórych fabrykach łódzkich są majstrowie lub ich zastępcy, którzy korzystając ze swego położenia, zmuszają biedne dziewczęta fabryczne, aby były im… powolne, pod grozą pozbawienia zarobku lub szykan rozlicznych, które zatrują życie biednej robotnicy i dalszy jej pobyt w fabryce niemożliwym uczynią.
Włókiennictwo było w Polsce pionierem wielkiej racjonalizacji pracy. Świat przemysłowy wszystkich kontynentów reformował wtedy produkcję. Wkrótce zresztą racjonalizowano już wszystko: pracę biurową, liczbę spinaczy, służbę pielęgniarek i rolnictwo, ale nigdzie nie miało to tak daleko posuniętych skutków jak w przemyśle. Ruch mógł się wyzwolić w modnym wtedy jazzie, jednak w produkcji nie było miejsca nawet na drobną ludzką irracjonalność, na jakikolwiek zbędny gest. Mierzono, liczono, ważono. Kroki, obroty, ruchy. Metry i kilogramy, sekundy i centymetry. Reorganizowano. Racjonalizowano. Śrubowano normy. Nowi mistrzowie zarządzania obliczyli, że pilnowanie maszyny jest bezczynnością, można w tym czasie obsługiwać inną maszynę. Potem przeliczyli, że jedna robotnica wciąż daje radę obsługiwać wiele maszyn, nawet kiedy przyspieszy się ich obroty. Jeżeli daje radę, to dlaczego nie przyspieszyć. Jeżeli ona jedna daje radę, to po co zatrudniać dwie pozostałe robotnice, które pracowały dotąd obok i nie zawsze dają radę. Liczyła się rentowność i wydajność.
W dwudziestoleciu międzywojennym rozpoczął się łódzki odcinek Wielkiej Awangardy. W 1931 roku do miasta sprowadzili się artyści Katarzyna Kobro i Władysław Strzemiński, inicjatorzy kolekcji grupy „a.r.” (awangarda rzeczywista, artyści rewolucyjni). Ze Lwowa przyjechał Marian Minich, żeby objąć kierownictwo nad Muzeum Historii Sztuki. W praktyce oznaczało to małą galerię w kilku pokojach, ale wkrótce miało się rozwinąć w jedno z pierwszych na świecie, obok nowojorskiego MoMA, muzeum sztuki nowoczesnej. W tle tych wydarzeń rozgrywały się wielka racjonalizacja pracy, wielki kryzys i wielkie strajki.
Albina wspomina, że w domu były dwa wiadra, jedno na czystą wodę, a drugie stojące zawsze blisko drzwi – na pomyje. Te dwa wiadra były istotnymi elementami wytwarzania lokalnej wspólnoty sąsiedzkiej. Ciągle trzeba było przynosić wodę w wiadrach ze studni na podwórku i wynosić pomyje, w ciągu całego dnia wciąż mijały się i spotykały sąsiadki z różnych mieszkań i pięter. Pompa przy studni chodziła bardzo ciężko, więc tam trzeba było zawsze poprosić kogoś o pomoc. Ludzi wokół nie brakowało.
Tak jak inne fabryczne dziewczyny rodziła, chrzciła, wychowywała dzieci. Kiedy ktoś w domu umierał, zamykała mu oczy, być może jeszcze zasłaniała lustra, zatrzymywała zegar, zapalała gromnicę i wołała sąsiadów na czuwanie. A w domu często ktoś umierał. Jeżeli robotnica dożyła starości, pracowała, dopóki zdrowie jej na to pozwalało. Potem jakaś bliska osoba, może córka, zamknęła jej oczy, zasłoniła lustra w domu, zatrzymała zegar. Zapaliła świecę i zawołała sąsiadów na czuwanie.
Jestem członkiem partii, ale lampka pali się u mnie przed obrazem. Chrystus był pierwszy komunista, a czerwoną chorągiewką zmartwychwstał. Co miał, to biednym rozdał.
W listopadzie 1939 roku Łódź została formalnie włączona do III Rzeszy. Odtąd nosiła nazwę Litzmannstadt i leżała w Kraju Warty. Plan nazistowski zakładał całkowitą germanizację miasta, oczyszczenie go z „elementów żydowskich i polskich”. Rodziny inteligenckie wysiedlano do Generalnego Gubernatorstwa, z Lokatora na Chojnach wywieziono kilka rodzin spółdzielców: „Nocny łomot na schodach mógł oznaczać tylko jedno – po kogoś znów przyszli”.
Wanda: Potem przyszła kolej na innych sąsiadów – Żydów. Pewnego dnia nakazano im przeniesienie się na Bałuty, na teren utworzonego dla nich ghetta. Pamiętam, z jakim ściśniętym gardłem żegnaliśmy kilka rodzin żydowskich mieszkających w Lokatorze, a potem patrzyliśmy na ten potok nędzy, jaki sunął ulicą Rzgowską. Mężczyźni, kobiety, dzieci, całe masy dzieci i starców oznaczonych gwiazdami Syjonu, ciągnący wózki z marnym dobytkiem. A my patrzyliśmy z poczuciem zupełnej beznadziejności i ze świadomością, że za nimi pójdziemy i my…
Sprawozdania miesięczne dla partyjnych komitetów wojewódzkich zawierały często podpunkt „nastroje”. W tych fragmentach uważnie śledzono emocje, rozchodzące się po mieście plotki, strajki i wszelkie napięcia, które mogą do strajku doprowadzić. Zliczano przestoje, niewykorzystane „krosnogodziny” i „wrzecionogodziny”.
Początkowo niektóre rady zakładowe dość dosłownie brały deklaracje władzy na temat klasy robotniczej i traktowały fabrykę jako własność robotników104, ale szybko zostały sprowadzone wyłącznie do biurokratycznego zarządzania sferą socjalną. W ciągu pierwszych trzech lat powojnia napięcia emocjonalne były tak duże, że nawet skwaśniała zupa na stołówce mogła stać się przyczynkiem do protestu. Kolejarze zastrajkowali o przydział śledzi.
Strajk stał się formą negocjacji i sporu z władzą państwową. Bo nacjonalizacja przemysłu i upaństwowienie związków zawodowych oznaczały istotne przesunięcie w stosunku do sytuacji przed II wojną – każdy strajk stawał się działaniem przeciwko władzy centralnej, nawet jeżeli nie takie były intencje strajkujących.
W sprawozdaniu z zebrań przedwyborczych w sierpniu 1945 roku ktoś zauważył: „Najczęściej do najwyższego napięcia dochodzi w chwili, gdy na trybunę wchodzi robotnica i zaczyna krzyczeć, że dzieci jej giną z głodu, wtedy podnosi się ogólny krzyk, nie dają dojść do głosu naszym mówcom, wołają »dość mamy gadania o polityce, chcemy jeść«”106. We wrześniu 1945 roku Hilary Minc, minister przemysłu lekkiego, argumentował, że jedną z podstawowych przyczyn strajków jest po prostu „wielka nerwowa pobudliwość proletariatu łódzkiego, który składa się w większości z kobiet”.
… to właśnie w Łodzi już w 1945 roku zapoczątkowano Młodzieżowy Wyścig Pracy. W pamięci starszych robotnic powracały najgorsze koszmary międzywojennej racjonalizacji. W lipcu 1947 roku górnik Wincenty Pstrowski, przyszły stachanowiec, rzucił towarzyszom słynne wyzwanie do rywalizacji. We wrześniu „zawiązano” współzawodnictwo pracy między górnikami śląskimi a włókniarzami i włókniarkami łódzkimi. Oficjalnie cała inicjatywa miała być oddolna, w praktyce wykorzystywano agitację i różne formy nacisku. Odpowiadano różnymi formami oporu – w zakładzie Poznańskiego jeden z kierowników został wyrzucony za drzwi, kiedy próbował namówić robotnice na nadgodziny w celu przyspieszenia realizacji planu.
Uruchomiła maszyny… Tak mógł wyglądać moment, kiedy swój wyścig pracy rozpoczęła Wanda, z domu Płocek, po mężu Gościmińska. Piąte dziecko robotnika sezonowego i prządki. Jedna z powojennych ochotniczek przodownictwa pracy.
Powiedziałam o tym w komitecie partyjnym. Sekretarz zabębnił palcami po biurku i uśmiechnął się do mnie serdecznie. – Ależ towarzyszko, jest na to rada! I właśnie zamierzaliśmy przedstawić ją naszej załodze. Czekałam niecierpliwie, co powie. Sekretarz przetarł czerwone od niewyspania oczy (pracy było wtedy powyżej uszu) i powiedział: – Towarzyszko Gościmińska, słyszeliście o stachanowcach? – A pewnie! Stachanow, górnik. Zapoczątkował… – No właśnie. Ale stachanowcy to bynajmniej nie sami górnicy. W Związku Radzieckim stachanowcy są wszędzie, w każdej hucie, w każdym doku, w każdym tartaku. A także – w każdej przędzalni. – Co macie na myśli, towarzyszu sekretarzu? – Stachanowcy pracują inaczej niż my. Nie wystarcza im obsługa dwóch stron maszyny… Rozumiecie już teraz? Błysnęło mi w mózgu jak reflektor: przejść na wielowarsztatowość! Zawołałam: – Towarzyszu sekretarzu, ja przejdę na trzy strony! I to zaraz w przyszłym tygodniu!
Jeżeli w mojej pracy zawodowej zdobyłam pewne osiągnięcia, to zasługa Partii. Partia kierowała mną, otaczała opieką, prostowała błędy, uczyła. Partia budziła we mnie zapał do pracy, wyjaśniając mi jej cele. Dlatego starałam się dać z siebie jak najwięcej, tyle, na ile mnie było stać. I okazało się, że jak się chce, można podołać wielu obowiązkom. I czasu wystarczy. Bez żadnego (jak niektórzy twierdzą) przepracowania.
„Chcesz iść szybko na sąd boski? Pracuj jak Wincenty Pstrowski”, albo: „Wincenty Pstrowski, górnik ubogi, wykonał normę, wyciągnął nogi”131.
Znała nie tylko swoją pracę – ale znała jeszcze maszyny. Niech się której z koleżanek coś zepsuło, zaraz – „jak w dym” leciała do pani Sobczakowej po pomoc, zawsze skuteczną. 9. Robotnice pokryte skrawkami przędzy, lata pięćdziesiąte lub sześćdziesiąte XX wieku Wiedziały o tym koleżanki, wiedział majster. Nigdy by się nie przyznał głośno do tego, że właściwym majstrem na sali Nr 7 – była pani Sobczak. Dobra robotnica, dobra koleżanka, dobra instruktorka! Awansowali jednak oni – nie ona. Czemu teraz, kiedy to jest możliwe, nie poślą jej do szkoły dla podmajstrzych chociaż? Nie wytrzymała wreszcie pani Sobczak i upatrzywszy wolną chwilę, poszła wytoczyć swą sprawę do Nawłockiego. Wytoczyła – aby usłyszeć najbardziej nieoczekiwane słowa… – Co też pani Sobczak się zachciewa. Baba – majstrem, żeby się wszyscy śmieli, a nikt nie słuchał. Trudno – jesteście tylko kobietą – i w ogóle… nie ma o czym gadać.
Ze sprawozdania Biura Listów i Inspekcji KC PZPR za rok 1951: „[…] Przewodniczący PRZZ w Świdnicy tow. Rabinowicz będąc na kontroli współzawodnictwa pracy zainteresował się moją osobą i zaproponował mi pracę sekret. technicznej w PRZZ – na co wyraziłam zgodę. W PRZZ pracowałam gorliwie z całym zapałem jako młoda ZMP-ówka nigdy nie szczędziłam godzin posłużbowych. Pewnego razu Przewodniczący tow. Rabinowicz polecił mi zostać dłużej, gdyż ma b. ważne i pilne pisma do załatwienia. Ta b. ważna i pilna praca przedstawiała się następująco: Rabinowicz […] zaczął mnie przytulać i przyciskać czule do siebie i w końcu chciał mnie przemocą zdobyć, ale mu się to nie udało, gdyż jako świadoma ZMP-ówka nie pozwoliłam sobie na coś podobnego, zaczęłam go drapać i straszyć, że powiadomię KP PZPR oraz jego żonę o jego łajdackim postępowaniu z młodzieżą w biurze”. Z dalszej treści listu wynika, że Rabinowicz po tym fakcie nie zrezygnował ze swoich zamiarów […] Jednego razu wieczorem po pracy uczepił się ją odprowadzić na dworzec kolejowy do pociągu. W drodze uczynił próbę zniewolenia jej. Innym razem pod pretekstem omówienia rzekomo spraw służbowych kazał jej stawić się we wskazanym lokalu, a jak się później okazało – było to prywatne mieszkanie jego kolegi, nieobecnego wówczas w domu. Po przyjściu zamknął drzwi na klucz i usiłował ją zgwałcić, lecz na skutek silnego oporu oraz krzyku wyrwała się i opuściła mieszkanie. Rabinowiczowi udzielono nagany i przeniesiono go do innego zakładu pracy.
„Moje dziecko jest chore, nie dają mi zasiłku” – „Mąż jest alkoholikiem, wszystko przepija, nie mamy z czego z dziećmi żyć” – „Ojciec dziecka nie płaci alimentów, jestem niewykwalifikowaną robotnicą” – „Jestem chora, nie dają mi zapomogi” – „Mam pięcioro dzieci, mąż mało zarabia, a dostałam wymówienie” – „Mąż mnie rzucił mam dwoje dzieci, pracuję jako sprzątaczka, chcę skończyć jakiś kurs, żeby móc więcej zarabiać” – „Dostałam wymówienie, a jestem jedyną żywicielką trojga dzieci” – i tak dalej, i tak dalej…
W roczniku statystycznym „kobieta” znalazła się w skorowidzu alfabetycznym pomiędzy „klinkierem” a „koksem” – pisał w „Odgłosach” Feliks Bąbol – w życiu zaś jej miejsce jest między zmianą w fabryce a kolejką w sklepie i urzędzie. Może dojdzie do tego, że rocznik wykazywać będzie ilość utraconego przez kobietę czasu wyrwanego odpoczynkowi i kulturze. Bo ten czas zabrany kobiecie łódzkiej na pracę zawodową i pranie, na zmiany fabryczne i kolejki sklepowe wynosi licząc skromnie około 14 godzin dziennie.
Wśród badanych w latach sześćdziesiątych włókniarek w odpowiedzi na pytanie o to, co najbardziej chciałyby robić w dodatkowym czasie wolnym, padała przede wszystkim odpowiedź: „wypocząć”.
Inny opowiadał o krążących po fabrykach dowcipach „o pieniądzach, które mają być z frędzelkami po to, aby można było związać koniec z końcem”.
Minister Kunicki argumentował: „w wyniku grudniowej regulacji cen niektóre artykuły potaniały, na przykład rajtuzy dziecięce”. Włókniarka odpowiadała: „Panie ministrze, co pan będzie owijał w bawełnę […], czy ja swojemu dziecku rajtuzy w usta wsadzę i będzie ciągnęło jak gumę do żucia?”. Milicja meldowała: „Kruczek wyjeżdża do Warszawy, sytuacja napięta, rozmowy nie dały rezultatu, rozważają ewentualną ochronę towarzysza Kruczka.
Wieść rozeszła się po tej kamienicy bardzo szybko, bo ciocia, sąsiadka, która mnie pilnowała – to była analfabetka, bardzo prosty człowiek, ale cudny – ona była dość krzykliwa, zaczęła płakać na początku i krzyczeć, że jest strajk. To rozniosło się po kamienicy. Jak to w starej kamienicy, mieszkała i inteligencja, i lumpenproletariat, i mieliśmy też sąsiada, który pędził bimber, generalnie z tego żył. On przyniósł dwie butelki tego bimbru zakorkowane gazetą. W zasadzie trochę jak koktajl Mołotowa mogło to zadziałać. Bardzo chciał je wręczyć jako dar dla włókniarek, natomiast tamta kobieta się nie zgodziła. Powiedziała: „Przecież one poważnie strajkują. Ja tego nie mogę wnieść”. On był załamany.
Czy u nas musi być tyle kierowników i dyrektorów? Jak trzeba naprawić maszynę, to nie ma nikogo, silniki się palą. Wezmę 100 zł do rzeźnika, kupię pół kilo mięsa, kaszanki i pieniędzy nie ma [zaczyna płakać, płacze szereg robotnic na sali]. Kiedy już nie mam sił idę do naszego lekarza, ale tam wcześniej dzwoni kierownik, żeby nie dać mi zwolnienia, bo nie ma kto obsługiwać maszyn. Nie chcemy takich lekarzy.
Czy u nas musi być tyle kierowników i dyrektorów? Jak trzeba naprawić maszynę, to nie ma nikogo, silniki się palą. Wezmę 100 zł do rzeźnika, kupię pół kilo mięsa, kaszanki i pieniędzy nie ma [zaczyna płakać, płacze szereg robotnic na sali]. Kiedy już nie mam sił idę do naszego lekarza, ale tam wcześniej dzwoni kierownik, żeby nie dać mi zwolnienia, bo nie ma kto obsługiwać maszyn. Nie chcemy takich lekarzy.
Tejchma patrzył zdumiony, rozmyślając o scenach z dziewiętnastowiecznej literatury. W tych samych murach kilka lat później Andrzej Wajda będzie kręcił film na podstawie Reymontowskiej Ziemi obiecanej.
W portierniach kobiety rewidowały wchodzących na teren fabryki, odbierały alkohol. Pijanych wynoszono na ulicę. Pod Marchlewskim codziennie zbierały się rzesze obserwatorów.
Przeorano ulice Letnią, Towarową i Nowotowarową, tworząc arterię łączącą północ z południem miasta, przez którą przejeżdżała przez długi czas większość samochodów podróżujących z południa na północ Polski. Trasę tę nazwano aleją Włókniarzy.
Na początku lat osiemdziesiątych Andrzej Rosiewicz, mimo problemów z cenzurą, wyśmiewał milicyjną drogówkę w piosence Chłopcy radarowcy; opozycja solidarnościowa nuciła Mury – melodię z repertuaru katalońskiego pieśniarza Lluísa Llacha z tekstem Jacka Kaczmarskiego, pomijając ostatnią, gorzko brzmiącą zwrotkę; lśniąca cekinami Izabela Trojanowska z czerwonym krawatem – prześmiewczym nawiązaniem do mundurków młodzieży socjalistycznej – występowała na festiwalu w Opolu z Pieśnią o cegle, a Krystyna Prońko śpiewała Psalm stojących w kolejce ze słowami Ernesta Brylla: Za czym kolejka ta stoi? Po szarość, po szarość, po szarość Na co w kolejce tej czekasz?
Ludzie przyzwyczaili się już do mięsa, było głównym, (czasem) dostępnym, sycącym źródłem białka. Mięso stało się propagandowym wyznacznikiem dobrobytu, dane o rosnącym spożyciu „mięsa i jego przetworów” stały się częścią corocznych raportów w orędziach Gierka, ale potem kurtuazyjnie musiały zniknąć. Bo nie było mięsa ani jego przetworów.
Maszerujące łódzkie kobiety ukazały się w PKF pomiędzy reportażami o bazarach i o stolicy Tajlandii a osiemdziesięcioletnim Mieczysławem Foggiem śpiewającym Co nam zostało z tych lat.
„Chcecie wynieść całe dupy, dajcie mięsa, chleba, zupy”. „Za miliony na kontach naszych prominentów płacimy głodem naszych dzieci”. Pochód pofalował w stronę pomnika Tadeusza Kościuszki. Na niesionych kartonach i płachtach pojawiły się też hasła, które publicyści „Głosu Robotniczego” z oburzeniem odczytali jako „polityczne”: „35 lat partyjnej władzy. Jesteśmy głodni… Będziemy nadzy”.
Największe protesty w okresie Polski Ludowej zaczynały się od buntu przeciwko cenom, brakom w zaopatrzeniu, złym warunkom pracy i płacy. A jednak wtedy, po 1981 roku, coś zaczęło się subtelnie przesuwać w organizowaniu i postrzeganiu protestu. Dziś badacze piszą o istnieniu „płci strajku” – mężczyźni opozycji strajkowali o „godność i politykę”, kobiety zaś o „chleb i kaszankę”.
Ogłaszając stan wojenny, generał Wojciech Jaruzelski mówił, że Polska Ludowa jest matką całego narodu.
Określenie „w sklepach nic nie ma” nic nam nie mówi o rzeczywistości. Od czterdziestu paru lat wszyscy to mówią i co roku znaczy to co innego. […] Nigdzie nie ma żółtego sera ani serów topionych, nie ma oleju roślinnego […], znacznie pogorszyło się zaopatrzenie w mięso, brakuje odżywek dla dzieci […]. Ze środkami czystości jest chyba jeszcze gorzej, nie ma kremów do golenia, mydła, pasty do zębów, większość proszków do prania nie nadaje się do użycia, o kosmetykach Polleny słuch zaginął…
W roku 1906 wygłosił tu przemówienie Feliks Dzierżyński. Przypomina ten fakt mosiężna tablica wmurowana w zewnętrzną ścianę budynku na ulicy Targowej. W roku 1947 złożył w fabryce wizytę Józef Broz-Tito, w 1971 – Edward Gierek, w 1973 – Piotr Jaroszewicz, w 1975 – Szczerbicki i Griszkiewski [właśc. Szczerbycki i Griškevičius – przyp. M.M.] (Pierwsi Sekretarze KP Ukrainy i Litwy). W 1983 r. Wojciech Jaruzelski. 13 czerwca 1987 r. przekroczy jej bramę Ojciec Święty Jan Paweł II.
Swoją codzienność określa krótko: praca, ogonki i gary. W niedzielę kościół.
Wyszła z pierwszej zmiany. Gościnnie zaprasza do domu. Jeden tramwaj, drugi, pół kilometra piechotą, po drodze sklep spożywczy: kości bez kartek na zupę, dwa kilo kaszanki, mleko. M-3 na czwartym piętrze bez windy. Czworo dzieci w różnym wieku. Najmłodsze ma sześć lat. Dziesięcioletnia gotuje krupnik. Mięso jada się dwa razy w tygodniu – w sobotę i niedzielę. Szynkę na Wielkanoc, Boże Narodzenie i imieniny. W mieszkaniu trzy wersalki. Na każdej śpią dwie osoby. Tani dywan, telewizor. Pan domu wynurza się spod koca: – Piłem, piję i pić będę. Na trzeźwo wiatr mnie zdmuchnie. Kiedy jest trzeźwy, pracuje w prywatnym zakładzie lakierniczym. Zarabia tylko na wódkę, ale czasem jest hojny. Kupuje wtedy dzieciom trzydzieści ciastek i cztery ptysie.
Liczba chorych na gruźlicę wynosi 120 na 100 000 mieszkańców. Ten wskaźnik w większości krajów europejskich oscyluje koło 0. W Łodzi przybywa rocznie około 700 nowych zachorowań.
Zarówno przeciętne wynagrodzenie w gospodarce uspołecznionej, jak i w przemyśle jest jednym z najniższych w Polsce. – Niekorzystne warunki mieszkaniowe wynikają w Łodzi z jednego najniższych w kraju wskaźników oddawanych rocznie mieszkań do użytkowania.
Po zakończeniu przemówienia papieża i pożegnalnym błogosławieństwie kobiety zaczęły krzyczeć chórem: – Ojcze Święty, zostań z nami! Ojcze Święty, zostań z nami! Ojcze Święty, zostań z nami! – Ale tutaj nie przyjmują do pracy mężczyzn – odpowiedział ze śmiechem Jan Paweł II.
Trzeba zerwać z fałszywą grą, w której ludzie udają, że pracują, a państwo udaje, że płaci199. Zatem te wszystkie żylaki, krwawienia, spuchnięte nogi, zniszczone ręce… to wszystko tylko fałszywa gra?
„Prezydent Wałęsa, wskazując na brak chętnych na wyroby Foniki, nazwał je »patefonami«. W odwecie komitet strajku wysłał mu do testowania nowoczesny odtwarzacz płyt kompaktowych”.
Teraz wszyscy ubolewają, że stoczniowcy, że górnicy, rozumiem tych ludzi doskonale. Ale nad włókniarkami, włókniarzami nikt nie zapłakał. – Całe miasto padło – mówi mąż.
Luty 1993: „Śledztwo w sprawie nadużyć popełnionych podczas prywatyzacji »Bistony« i »Rolteksu« dobiega końca. Zarzuty niedopełnienia obowiązków służbowych, przekroczenia uprawnień i działania na szkodę dobra społecznego przedstawiono trzem kolejnym podejrzanym. Wszyscy do dziś pracują w Ministerstwie Przemysłu”.
„Dyrektorze, a może pan by zrezygnował trochę z tej wielkiej, wysokiej pensji? W sytuacji kiedy się walimy, kiedy chylimy się ku upadkowi, może pan zechce? No, wy wszyscy, jako wasza cała piątka, gdybyście sobie pozdejmowali trochę z tej pensji na wniosek Rady Zakładowej? To wtedy no… może by było lepiej?”. A dyrektor odpowiedział na to: „O nie, kochany, my nie mamy takich samych żołądków”.
Do kilkukondygnacyjnego budynku tkalni w 2008 roku wprowadził się drugi oddział Muzeum Sztuki w Łodzi. Od 2017 roku spędzam w tej tkalni dużo czasu, bo to moje obecne miejsce zatrudnienia, choć formalnie biuro mam na drugim końcu imperium Poznańskich, w znacjonalizowanym po 1945 roku neorenesansowym pałacu przy ulicy Więckowskiego. Tym, który muzeum otrzymało zaraz po II wojnie. Wyczyszczone fabryczne cegły, odziedziczone po fabrykantach secesyjne witraże, ozdobne okucia, stiuki i plafony niespodziewanie stają się moją codziennością.
Na jednej z pustych hal przy ścianie stoi korkowa tablica z fotografią Jana Pawła II, obok napisy „GRZYBOBRANIE”, „URLOP” i wycięte z gazet zdjęcia słoików z kompotami i koszy pełnych podgrzybków, wiszą krzywo na pojedynczych pinezkach. Gdyby nie brak maszyn, można by pomyśleć, że pewnego dnia wszyscy po prostu wstali i wyszli.
Zrzucamy się po dwa złote na telewizor. Za sześć złotych można oglądać całe dwanaście godzin bez przerwy, ale na wszystkich dostępnych kanałach trwa relacjonowana na żywo kanonizacja Jana Pawła II. Jakoś nie wzbudza to entuzjazmu, nie ma nastroju do uniesień religijnych. Alternatywą są tylko powtórki Kuchennych rewolucji Magdy Gessler.
Kolejny wpis jest dopiero z 13 grudnia 2000 roku. WHAT A GREAT FACTORY! THANK YOU „Jaka wspaniała fabryka! Dziękuję” – i rozwlekły mało czytelny podpis. W nawiasie ołówkiem dopisano: „David Lynch, reżyser”.