Marcin Świetlicki, Rafał Księżyk „Nieprzysiadalność. Autobiografia”

Marcin Świetlicki, Rafał Księżyk „Nieprzysiadalność. Autobiografia”:

Poeta wspomina z odrazą, jak prowadził „Pegaz” w TV. Raz byłem gościem, napisałem książkę o „W pustyni i w puszczy”…
Cytaty:

Jak ludzie na mnie patrzą, to myślą, że ja cały czas piję wódkę i wiersze przychodzą mi nie wiadomo skąd. A to ciężka robota.

U nas się gazet nie wyrzucało, czytało się stare gazety.

Młody byłem, spotykałem różnych buddystów, różnych świadków Jehowy, różnych innych, nie urzekało mnie to. To zawsze był zestaw reguł. To zawsze było coś, czego się należało trzymać, bo inaczej się przepadnie.

Matka przez całe życie chodziła do kościoła i wymagała, żebyśmy chodzili na religię. Ale wszyscy troje, ja i moje siostry, odkleiliśmy się od Kościoła. Mama jest religijna. Ojciec stał się religijny. Ale to nigdy nie było oczywiście takie, jak w rodzinie Andrzeja Dudy… Dużo gorsi pod tym względem byliśmy, ma się rozumieć.

Te tajemnicze nazwy miejscowości, które były wypisane na radiowej skali. Później się okazywało, że to zwyczajne miasto w Chorwacji albo we Francji, ale wtedy brzmiały potwornie egzotycznie. Nasze radio w ciemności na zielono świeciło. Ruszało się gałką i się znajdowało jakieś dalekie odgłosy dobiegające przez szumy. To było bardzo interesujące. Kiedyś usłyszałem odległy głos powtarzający słowo „Hambotan”. Nagrałem z Cezarym Ostrowskim piosenkę z tym słowem. Nie wiem, co to słowo oznacza ani z jakiego jest języka.

Szkoły nie nauczyły mnie niczego.

Rówieśnicy zaczynali powoli myśleć o zakładaniu rodzin, zaczynali nabierać dorosłych umiejętności. A ja z dorosłych umiejętności to właściwie tylko palenie papierosów i picie wódki przyjąłem.

Tenże kuzyn nazywał się Jerzy Smyk i jest znany w historii polskiego kina z dwóch filmów. Zagrał jednego z dwóch Krzyżaków, którzy pod Grunwaldem dają Jagielle miecze. Zagrał również mówioną rolę w serialu Czterej pancerni i pies, Sybiraka, który walczy razem z Jankiem w oblężeniu i daje mu karabin snajperski. A potem ginie. Jest taka scena, gdy nadjeżdża „Rudy”, a on wypada i rzuca granatem, myśląc, że to niemiecki czołg. Bardzo byłem dumny, że w Czterech pancernych mój kuzyn gra.

Uczyłem się pisać na tekstach Lennona.

Znalazłem wiersze Ciechowskiego, które pisał jeszcze przed Republiką, tak więc to jeden z niewielu przypadków, że poeta założył zespół. Ciechowski nie był jednak wybitnym poetą. Był wybitnym tekściarzem. Charyzmą przesłaniał braki poetyckie.

Nie lubię tych dętych tekstów wygłaszanych przez aktorów. Nawet gdyby były najmądrzejsze, wiem, że ten pan za chwilę zdejmie kostium i pójdzie zrobić zakupy. I to mnie odstręcza od teatru.

… zdarzyło się, że chodziliśmy z kolegami do lokalu, który był partyjny. Na ulicy świętej Anny, „Kuźnica” się nazywał. Tam siedziały prawdziwe komunisty. Lokal był zamknięty dla pospólstwa, ale jeden kolega usłyszał kiedyś, że wchodzi się i mówi cieciowi: „My z kursu”. I cieć na to: „Proszę bardzo”. A tam wódka tania, jedzenie tanie i dobre. W pierwszych latach studiów użynaliśmy się tam jako kursanci nie wiadomo jacy.

Od początku nie pchałem się nigdzie na siłę. Miałem być może naiwne przeświadczenie, że mnie świat rozpozna i uzna za swojego, ale nie robiłem nic w tym celu.

Żaden z wykładowców nie zrobił na mnie wrażenia. Oprócz Pilcha. Ale tylko dlatego, że Pilch pojawił się tylko na pierwszych zajęciach i już nigdy później. Na pierwszym roku miałem z nim literaturę współczesną. Powiedział nam, żebyśmy napisali na jedną stronę o swojej ukochanej książce ze współczesnej literatury polskiej. Napisałem o Konwickim, ale na następne zajęcia już Pilch nie przyszedł. Na koniec roku nasza starościna zebrała indeksy i poszła do niego. Pilch wszystko jej podpisał. Mieliśmy zaliczone. Szybko wyleciał z uczelni. No, ja jeszcze szybciej.

I zostałem zatrzymany na stacji Tczew. Tam była przesiadka, podróż ciągnęła się wtedy godzinami. Śmiesznie było, bo patrol zaczął wypakowywać mój tobół na posterunku, a tam były damskie ubrania plus mój zeszyt z wierszami. Pamiętam zomowca, który przegląda te wiersze. Jak piszę ręcznie, to często powstaje kilkadziesiąt mutacji jednego wiersza. Jedna linijka, potem ta sama linijka przepisana z drobną zmianą, raz i drugi, i kolejny. Patrzył na to jak na szyfr. Pamiętam taką długą, pełną milczenia chwilę, gdy przerzuca zeszyt coraz bardziej zdziwiony. Jak zomowiec skomentował pana twórczość? Nie skomentował. Był zadziwiony. Patrzył na mnie jak na idiotę. Tylko tyle miałem restrykcji w stanie wojennym.

Bardzo podejrzliwie patrzę na tych ludzi, którzy w wojsku nigdy nie byli, a fascynują się bronią, historią wojskowości, przebierają się w mundurki. To są chorzy i niebezpieczni ludzie.

Koniec komuny, pieniądze były. Miałem już wtedy mieszkanie. Znalazłem pokoik, 13,4 metra kwadratowego, w centrum. W starej kamienicy na ulicy Ziai, która obecnie nazywa się Jabłonowskich, bo wróciła do przedwojennej nazwy. Nie płaciłem za to mieszkanie, bo miałem je za pracę. Byłem dozorcą tejże kamienicy. Myłem schody, zamiatałem chodnik, otwierałem i zamykałem bramę nocą. To tak jak na filmach się widzi, że spóźniony, pijany lokator pukał i dawał napiwki? Tak, lokator pukał, a dozorca wychodził i otwierał. Ale napiwki to już nie te czasy. Mieszkałem tuż przy bramie, w maleńkim pokoiku z kuchnią i zlewem. Toaleta była na podwórku. Nie miałem za wielkich obowiązków. Nic mi nie płacili, ale mogłem tam mieszkać. Trzy lata przemieszkałem tam z żoną. Wtedy napisałem dużo wierszy, które znalazły się w pierwszych książkach.

Piosenki o złych kobietach i trudnych kobietach są lepsze od piosenek o kobietach przyjemnych. No przecież bardziej cenię Girl Beatlesów od Michelle Beatlesów. Bo Michelle, to co? „I love you. I love you. I love you”. A Girl to jest zła kobieta, taka, która poniża cię przy twoich przyjaciołach.

… widziałem zachwyt moich kolegów, którzy mówili: „Jest to wybitny, najwybitniejszy, a niedoceniany poeta”. Nie tego oczekiwałem od poezji. On jest starszy ode mnie o kilka lat, ale dla mnie to był starzec. Starzec, który się mądrzył, który niósł na plecach krzyż ojczyzny. A ja nie potrzebowałem tego krzyża. W jego wierszach było o kibitkach jadących na Syberię, o tym, że Polska to, Polska tamto. Nawet jak się pojawiała kobieta, to zawsze w tej Polsce…

W redakcji „bruLionu” byłem zwykłym kolesiem, który czyta teksty i czasem publikuje. W „Tygodniku Powszechnym” opublikowałem o wiele więcej wierszy niż w „bruLionie”, a nikt nie nazwał mnie poetą „Tygodnika Powszechnego”. Moment dziejowy spowodował, że mówią na mnie poeta „bruLionu”. Trzeba jakoś szufladkować, ale ja tego nie czuję.

Tekieli i Koehler liczyli mi kiedyś żony i kochanki. Była słynna wypowiedź Koehlera, że będzie liczył poetom żony i kochanki. Bo nie jest ważne, jak się pisze, ważne jest, czy się porzuca starszą żonę i bierze młodszą. Tak to mniej więcej formułował.

Z Tekielim było tak, że jeśli ja mówiłem brzydkie słowo, to on mówił: „O nie, nie, nie. Mów to wyraźniej i głośniej. Nie umiesz nawet kląć”. Tekieli był bardziej anarchistyczny niż każdy z nas, bardziej punkowy niż każdy z nas, przeczytał więcej niż każdy z nas. Szanował nasze indywidualności, ale tylko na tej zasadzie, że mógł coś z nich wziąć. I to już było jego. Bluźnił strasznie przeciwko Bogu i dobrze, że go pokarało. Ale czemu aż tak?

Fakt, że pracowałem w „Tygodniku Powszechnym”, dla mnie oznaczał, że zadaję się ze światłymi katolikami, a dla Tekielego, że z komunistami i wysłannikami szatana. No a w „Wyborczej” to teraz raczej nie za bardzo za mną przepadają. Ale to już Tekielego nie obchodzi. Na zawsze pozostanę dla niego zdrajcą i lewakiem. Co ciekawe, czasami jeszcze się mną przechwala, podaje się za mojego odkrywcę, ale czasami zupełnie się ode mnie odżegnuje. To zależy od sytuacji.

… wcześniej młodzi poeci byli łykani przez jakąś wielką bestię. Opowiadałem, że przyszedł poeta Rozenfeld i zapisywał do Koła Młodych. Starsi koledzy chcieli sprawować opiekę nad młodymi, coś jakby starszy towarzysz z partii wprowadzał młodego. Chcieli kształtować młodych na własny wzór, mieć organizacje i działaczy. Gdy przyszła wolność, to wszystko padło. Trzeba było samemu się przebijać. Wielokrotnie robiono mi zarzut, że współpracując z wieloma mediami, robię wokół siebie szum. Ale nie zniósłbym siedzenia za biureczkiem i czekania, aż mnie ktoś odkryje. To dopiero jest obrzydliwe. Zostałem poetą medialnym i już.

W PRL-u był nawet poeta telewizyjny Ernest Bryll, nieustannie na ekranie. Natomiast ja byłem gwiazdą rocka, w cudzysłowie dużym, bo fani rocka do tej pory o mnie nie słyszeli. Sprzedaję bardzo dużo książek w porównaniu z moimi kolegami poetami i oni mnie traktują jak jakiegoś Michaela Jacksona wśród poetów. „No tak, bo te książki kupują słuchacze twoich pierdolonych płyt, dlatego tak masz”. I dobrze. Trzeba docierać na różne sposoby. Nie cierpiałem tych wszystkich wieczorków poetyckich i innych pierdół. Działałem innymi kanałami. A media bardzo były wtedy zainteresowane.

Pewien poeta z tamtego pokolenia, który również znalazł się w tej książce, nazwiska nie wymienię, nie tak dawno temu utrącił na uniwersytecie doktorat o mnie. Jedna jego studentka zaproponowała taki temat, a tenże poeta powiedział: „Pisać o nim jest za wcześnie, on jeszcze nie jest ukształtowany”. Młodszy ode mnie poeta tak powiedział. I musiała dziewczyna pisać o, powiedzmy, Adamie Zagajewskim. Ten rodzaj zawiści może nawet się nasilił. Środowisko literackie jest bardziej zawistne i żądne sławy niż środowisko muzyczne.

Różne cuda Koronkiewicz robił. Jest też autorem genialnego filmu Fikcyjne pulpety. Pulp Fiction przeniesione do Białegostoku, z białoruskimi gangsterami. Scena po scenie parodiowana. Zrobił też Baćmana, gdzie człowiek przebrany za Batmana szaleje po Białymstoku.

Często tak się dzieje, że te same osoby, które potem mnie nienawidzą, najpierw szukają bardzo ze mną kontaktu. Ci też zalecali się do mnie, ale nie zaiskrzyło. To byli młodzi ludzie, którzy chcieli robić karierę. Najpierw kupili sobie podręcznik, jak robić karierę, a dopiero później zaczęli się zastanawiać, na czym będą robić tę karierę. To nie miało żadnego związku ze sztuką, raczej z marketingiem i polityką, takim cynicznym lewactwem. Masa bardzo niezdolnych a zarozumiałych nieudaczników.

Jednego popołudnia coś się dzieje, następnego dnia komuś się o tym opowiada i w ten sposób to się utrwala, i w ten sposób to istnieje. Komunikowanie się pomaga żyć.

Alkohol i papierosy pomagają w występowaniu na scenie. Publiczne sytuacje powodują, że jestem strasznie spięty. Trochę koncertów zepsułem tym, że byłem pijany. Zawsze teksty mam w głowie, może tracę dykcję, ale radzę sobie. Nie jestem alkoholikiem. Bez alkoholu mogę żyć przez wiele miesięcy, to nie jest żaden nałóg. Alkohol jest ciekawostką w moim życiu.

Alkohol z poezją nie może chodzić za blisko. Nie wierzę w takie postacie, które piją i wtedy lepiej rozumieją. Rozumie się gorzej. I koniec. Mit o tym, że jestem straszliwym pijakiem, wziął się raczej z pozy. Bohater moich wierszy pije.

Sformułowanie: „W moim domu nie ma problemu z alkoholem, albowiem piję na mieście” też nie jest moje.

Gałczyński miał niesłychany słuch. Bardzo muzyczny poeta. Tuwim. Przybora, wiadomo. Ale większość polskich poetów nic nie słyszy. To jest stukanie albo jednym rytmem, albo rymowanie kompletnie nierytmiczne.

… kiedy pojawiłem się tam w tym 90 roku, w adiustacji pracowała starsza pani, która mnie bardzo polubiła i z którą się zakolegowałem. Po latach się okazało, że była TW. W tamtym okresie to już słabym TW była, co ona mogła wtedy nadawać? Ale pracowała w „Tygodniku”, powiedzmy, od lat sześćdziesiątych i cały czas była TW. Nic pewnie tam specjalnego nie nagadała, a jednak.

Teraz, jak się zażartuje, trzeba umieścić odpowiedni emotikon, bo inaczej ludzie nie rozumieją.

Film miał być wielkim comebackiem Bogusława Lindy. Nasz film miał nazywać się Sklepy salcesonowe, opowieść o trzech braciach, którzy są posiadaczami sklepu mięsnego. Braci zagrać mieli Grzegorz, ja i Bogusław. Grześ mi wyznaczył rolę, miałem być bratem niepełnosprawnym umysłowo, który ma takie hobby, że lepi przepiękne rzeźby z mięsa mielonego.

Słowa „Ja to pierdolę. Dziś jestem w nastroju/ nieprzysiadalnym” wypowiedziane przed milionami telewidzów to z dzisiejszego punktu widzenia majstersztyk lansu. Pan miał taki plan, żeby zrobić skandal podczas transmisji festiwalu Opole 95? Wręcz przeciwnie,

Dziś w radiu słyszałem nową piosenkę Perfectu i jakoś nie wierzę, żeby Grzegorz Markowski miał takie problemy i przemyślenia co autor tekstu. Wyobraża pan sobie, że miałbym dla młodej dziewczyny pisać? O czym? Nie mam takich doświadczeń. Nie umiem się wcielać w innych ludzi. Mógłbym pisać dla kogoś takiego jak ja. Ale skoro jest taki, to sam sobie może napisać.

Miałem znajomego księdza, dyplomowanego egzorcystę, który czasami, po cywilnemu chodził ze mną na koncerty. Spotkaliśmy kiedyś Maleńczuka. „Egzorcysta? Koniecznie musimy porozmawiać”, wziął księdza na bok. Wrócił po rozmowie z księdzem ze smutną miną: Nie jestem opętany, jestem popierdolony.

Był też, oczywiście, „Vis-à-vis”, czyli Zwis, lokal istniejący od lat sześćdziesiątych i jeszcze wtedy obsługiwany przez przeurocze panie w typie „50 lat w gastronomii”. Pani Krysia i pani Zosia widziały wszystko: Dymnych, Skrzyneckich, Preisnerów, jazzmanów krakowskich.

Zaznałem tego od pań Zosi i Krysi z „Vis-à-vis”, które były dla mnie dobrymi aniołami. Ktoś mi o tym opowiadał, jak pewnego razu jakiś pijany człowiek z Warszawy pyta: „Słyszałem, że tu przychodzi Świetlicki, kiedy można go spotkać?”. Panie od razu wyczuły zły fluid, „Pan Marcin, owszem, bywa tutaj, ale bywa bardzo rzadko. Nigdy nie pije”.

Po latach widzę, ile wolt musieli robić moi koledzy poeci, którzy przyjęli karierę uniwersytecko-salonową, ile razy musieli poglądy zmieniać. Jakby porównać to, co mówili lat temu dwadzieścia, z tym, co mówią teraz, to w wielu przypadkach kompletnie się odmienili. Nie będę rzucał nazwisk, ale oni na swoich wyborach bardzo źle wyszli. Nic teraz nie mają, nie pisali dobrych wierszy, bo nie wypadało, chociaż talent mieli.

Jak nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem autorem wierszy religijnych, tak również nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem autorem wierszy metafizycznych. Wszelkie duże, poważne słowa budzą we mnie chęć ucieczki.

Kiedyś jechaliśmy tramwajem i Maciek zaczął mi się przyglądać takim wzrokiem, jakby mnie widział pierwszy raz w życiu. Miał pięć lat, do przedszkola pewnie jechaliśmy. Tak mi się zaczął przyglądać i powiedział: „Kim jesteś, małpo?”.

Kiedyś poprosił mnie o batonika z kiosku. Mówię do pani: „Poproszę batonika dla tego młodego człowieka”. Maciek podskakuje do okienka: „A dla taty pięćdziesiątkę i papierosy”.

Młodo samobója walnął, razem ze swą ukochaną. Wiersz Państwo von Kleist napisałem na bazie ich pożegnalnego listu samobójczego. Na sposób poetycki ten list odtwarzam. Wie pan, dlaczego popełnił samobójstwo? Czytałem jego listy, on podkreślał, że ma problem, przez który nie może się połączyć z ukochaną. Wyczytałem we współczesnym opracowaniu, że ten problem był drobny i polegał na tak zwanej stulejce. Stosunki płciowe były dla niego bolesne. A wystarczyłby drobny chirurgiczny zabieg. I on samobója walnął chyba z tego powodu, z niewiedzy i ze strachu.

To było we Włocławku. Zapowiadam utwór na zakończenie, nagle dziewczyna jakaś spod sceny krzyczy: „Zagrajcie więcej. Miałam bilet na wasz koncert, ale byłam u babci na cmentarzu i mnie tam zamknięto, dopiero teraz się wydobyłam. A tu koniec?”. I zagraliśmy dla tej dziewczyny koncert od początku.

Dla Paulusa poezja to rzecz wielka i święta, jego zdaniem ja się zniżam i współpracuję z trefnisiem. A dla mnie jego wiersze babowe to czysta poezja. „Miała baba raz Murzyna, pobrudziła się pierzyna” na przykład albo „Miała baba cztery palce, piątego straciła w pralce”.

Oni grają monotonnie, a Konjo napierdala. Opowiada i o mnie, i o Tymańskim, opowiada o swoim kocie, to się rymuje od czasu do czasu. Piękna jest fraza „Żegnaj laleczko, odpierdala mi deczko”. To jest coś, co dla mnie jest porównywalne z Ginsbergiem.

Grupa Ładnie miała wtedy swoją maskotkę, Józefa Tomczyka Kurosawę. To był taki krakowski Himilsbach, człowiek, który przyszedł nie wiadomo skąd, niemłody mężczyzna, z przepitym głosem. I był szefem artystycznym Grupy Ładnie. Za takiego się uważał. Pracował jako model na Akademii. Stare, chude, męskie ciało. A oni go zrobili kierownikiem grupy, pisali manifesty z tego, co on mówił. I to mi się potwornie w nich podobało.

A później Kurosawa napisał słynny manifest. Puentą ich związku było to, że porzucił Grupę Ładnie. Manifest, który był rozwieszony w wielu knajpach w tym mieście, zaczynał się tak: „Ja, Józef Tomczyk Kurosawa, oświadczam, że porzucam Grupę Ładnie. Wszystkim to wyjdzie na dobre. Jak Krzysztof Krawczyk porzucił Trubadurów, to zaczął solową karierę. Ja też tak zrobię”. Szybko potem umarł.

Widzę, jak wielu piszących wystrzega się rzeczy, których na angielski nie będzie można przetłumaczyć. Ja jestem tutaj, piszę teraz. Zobaczyłem w jakimś porannym programie informacyjnym Ibisza wypytującego Steczkowską. Musiałem to zapisać. Musiałem. To są wiersze jednorazowe. Ale nie czuję żadnego obowiązku, żeby pisać wiersze, które będą mnie przenosić do wieczności. Nie podejrzewam też, żeby Ibisz albo Steczkowska czytali ten wiersz. Oni czytają tylko poradniki, jak zachować świeżość i młodość.

Taki Jack Reacher z książek Lee Childa jest człowiekiem czynu. Marlowe jest człowiekiem, który czyni od czasu do czasu, głównie zajmuje się innymi rzeczami. Jest pewna finezja w tej postaci, jest bardzo ciekawa filozofia. Jest to człowiek na poziomie, zdania, które wygłasza, są perłami, jego poczucie humoru imponuje. Wszyscy detektywi i policjanci z późniejszych dekad byli albo jego zaprzeczeniem, albo nawiązaniem do niego. Ja kupuję wszystkie książki, gdzie z tyłu napisane jest, że nawiązują do Marlowe’a. Chcę sprawdzić, jak jego oddziaływanie kulturowe wygląda. Często gównem się to okazuje.

W Świetlikach chłopcy są grzeczni, zachowują rozsądek, wręcz powściągliwość wobec bycia rockandrollowcem. Natomiast tutaj nie było ograniczeń. To nie było życie w trasie, koncerty były sporadyczne, jak ktoś nam zaproponował, tośmy jechali. Ale i tak była w tym degrengolada straszna. Zupełne upodlenie, w tym sensie, że chlałem, nie wiedziałem, gdzie będę spał w nocy. Jednorazowe romanse… Gdybym w tym pozostał, no to byłbym… albo nie byłbym.
Marcin Świetlicki, Rafał Księżyk – Nieprzysiadalność. Autobiografia
– Your Highlight at location 3358-3363 | Added on Monday, 13 July 2020 00:10:19

W czasach komunizmu istniała komercja, ale nie była wszechobecna, w telewizji oprócz indoktrynacji zdarzały się również mądre programy, prasa, owszem indoktrynowała, ale pisała też o rzeczach poważnych. Była jakaś równowaga. Komunizm jaki był, taki był, ale w sferze szmacenia się przynajmniej było wiadomo, co jest co. A później wszystko zaczęło się szmacić. Wszystko zaczęło się komercjalizować. Ja, jako uprawiacz poezji, też się szmaciłem, pracując w telewizorze. No, miałem jakieś wyrzuty sumienia, ale czułem w środku, że do końca nie jestem zeszmacony, i w pewnym momencie postanowiłem, że już takich rzeczy nie będę robił. Że się z tego wydobędę, póki nie stracę osobowości.

Co ciekawe, mamy teraz rap patriotyczny i w tymże rapie patriotycznym robi niejaki Tadek, Tadeusz Polkowski. On jest synem Jana Polkowskiego. Aż sprawdziłem w Wikipedii, upamiętnia w swoich tekstach żołnierzy wyklętych. IPN przyznał mu nagrodę „Świadek Historii”. Urodzony w 1982 roku, historii świadek: Tadek.

Albo napada mnie na ulicy jakiś krakowski intelektualista i mówi: „Dlaczego zaprosiłeś tego chuja z Warszawy? To jest bardzo nieciekawy człowiek, o nieciekawej przeszłości i guzik się zna na tym temacie”. Mówię: „Nie ja zaprosiłem. To warszawscy researcherzy go sprowadzili”. „Ale jak mogłeś z kimś takim rozmawiać?” „Kazali”. Ktoś mi coś kazał, a ja musiałem brać za to odpowiedzialność. Koszmar. Naprawdę.

W latach osiemdziesiątych uwielbiałem nowofalowe audycje Marka Wiernika i Romana Rogowieckiego. Patti Smith pierwszy raz tam usłyszałem, Pere Ubu pierwszy raz. To już była klasyka, ale nam nieznana. Radio było ważne również jako nośnik muzyki, której nie można było u nas na płytach kupić. Wszystkie audycje Rogowieckiego i Wiernika nagrywało się na kasety. Mam w głowie mnóstwo piosenek, które grali. Sporo rzeczy, które nuciłem sobie w głowie, nie wiedząc, co to było, odnalazłem po latach.

Muzyka była w pewien sposób cyniczna, w tym sensie, że chwytliwa, a powstała wcześniej. To i tekst wymyśliłem taki. „Nigdy nie będzie takiego lata”. Od razu, na pierwszych próbach, jak chłopcy wymyślili ten motyw muzyczny, wiedzieliśmy, że może się podobać. Jeszcze do tego Grupa MoCarta śliczną partię smyczków wymyśliła i zagrała. Słuchacze twierdzili, że w Prostej historii Lyncha jest podobny motyw. Może podobny, ale to nie jest plagiat. Teraz na koncertach Zuzia odtwarza na altówce to, co oni grali. Linia basu kojarzy się z przebojem Wonderful Life i to już jest świadome.

Podpisaliśmy ją Świetliki i Bogusław Linda. W studiu był znakomity. Czysty profesjonalizm. Żadnych fochów, żadnego pierniczenia. Jechał z kartki, ale był przygotowany, miał przemyślane, jak czytać, całą artykulację. Bardzo pięknie wykonał sonet Mickiewicza. Wszystko trwało krócej, niż przypuszczaliśmy, a efekty były zdumiewająco dobre. W dodatku pozwolił sobie na improwizację, do Jowejka coś dorzucił, nazwisko Zanussiego. Kilka razy go poniosło na tej płycie i coś dorzucił od siebie. Zdarzyły się podczas waszej współpracy jakieś spięcia wynikające z tego, jak różne były wasze światy? Dla Lindy przygoda ze Świetlikami mogła być ucieczką od gęby filmowego twardziela. Tak, ale też do końca tej gęby się nie pozbywał. Gdyby zaczął z nami koncertować, gdyby się odważył jeździć i dzielić z nami nasz los, to mógłby się czegoś ciekawego nauczyć. Ale nie chciał. No i nie były to takie pieniądze, jakie zazwyczaj zarabia. Ale mógłby sobie pojechać na trasę w ramach wakacji, powiedzmy. I to by było ciekawe. Jest to człowiek z zupełnie innego świata,

Wszedłem w stabilizację, ale koszty były takie, że straciłem coś ze swojej świeżości. Nastał kryzys twórczy. Pisanie prozy zaspokajało głód pisania, a z drugiej strony nie czułem się szczególnie usatysfakcjonowany tym, co napisałem. Koszty były też takie, że nie czułem, żebym miał jakiś sukces. Sukces życiowy, rodzinny, finansowy. Byłem w uśpieniu. Nie czułem się tak naprawdę szczęśliwy. Ale jak rozmawialiśmy o tej życiowej zmianie, o nowej miłości, to przecież pan mówił, że czuł się szczęśliwy. Bo byłem szczęśliwy. Ale po pewnym czasie okazało się, że jest taki rodzaj szczęścia, które budzi niepokój. Po prostu czułem, że czegoś mi brakuje.

Knajpy pojawiają się bez przerwy, ale też bez przerwy znikają. Ja bym wolał, żeby pewne rzeczy były trwałe. Trwały jest tylko Wawel, „Wierzynek”, bar mleczny „Flisak”. Wszystko inne się zmienia. Co zrobić. Knajpy są dobre, jak je się otworzy i jest entuzjazm, a później właściciele zaczynają liczyć pieniądze, zaczynają wymyślać sobie grupę docelową, i nagle już nie ma miejsca dla starych bywalców. Wszystko się psuje i niszczeje.

Przylgnęła też do pana trójca epitetów: „spuchł, utył, posiwiał”, która w Dwanaście powtarza się jak refren. Czy to powieść puściła ją w obieg? Ja to narzuciłem. Ja wymyśliłem, a potem pojawia się gdzieś moje zdjęcie i ludzie komentują: „spuchł, utył, posiwiał”. Jakbym tego nie napisał, nikt by nie zauważył.

Mam pięćdziesiąt pięć lat, ale boję się, że już jestem na krawędzi wiarygodności scenicznej. Zamierzam bardzo zintensyfikować występowanie, wspieram się młodymi jazzmanami, nowymi pomysłami. Uciekam się do nowych zespołów, żeby świeżość i młodość w sobie ocalić.

Te trzy powieści były zapisem dehumanizacji centrum Krakowa. Centrum wtedy pustoszało, już nie była to taka wielka wieś jak wcześniej, że gdziekolwiek się poszło, spotykało się znajomych. Znajomi zostali zastąpieni zagranicznymi turystami albo jakimiś widmami. Wszystko się zmieniło. Postępowała komercjalizacja, dzięki prezydentowi, dzięki decyzjom władz miejskich. Większość miast europejskich tak ma, że centrum nie jest już dla ludzi, tylko dla widm.

Mój detektyw właściwie nie rozwiązywał żadnych zagadek. A w klasycznym kryminale wszystkich obchodzi, kto zabił. Chandler mówił, że kompletnie go nie obchodzi, kto zabił, on nie tworzył takich zagadek, że jest siedmiu podejrzanych i trzeba dojść, który z nich to uczynił. Nie, nie. Klasyczne kryminały czytuję dla czystej przyjemności, ale nie widzę w nich wielkiej literatury. Coś, co wypełnia reguły gatunku, nie staje się przez to wielką literaturą. Raczej rozsadzanie formuły to sprawia.

Oni to przepisali na karteczki i przykleili do tej butelki Jacka Daniel’sa. Wtedy była pełna. O proszę. „To mężczyzna pochylony i spragniony, wypił już dwie fanty cytrynowe i kawę, teraz pije wodę. Obiecuje, że nie będzie więcej pić. To mężczyzna, który dostrzega wartość kłamstwa”. „Za stołem siedział siwy, około pięćdziesięcioletni mężczyzna i bawił się butelką cytrynowej fanty. W ciemnym swetrze i marynarce, zbyt eleganckich na menela, nieco za brudnych na celebrytę”.

W pewnym momencie nawet recenzenci pisali, że Świetlicki to człowiek bez dowodu osobistego, konta, prawa jazdy i telefonu. Jak to się ma do rzeczywistości? Dawno temu był moment, że takie życie wybrałem i nie czuję się z tym źle.

Nie jestem członkiem tego społeczeństwa, nie mam praw obywatelskich, mam tylko domofon.

Jakby była antologia wierszy o narciarstwie, też by coś u mnie znaleźli.

Gdybym nie miał wyobraźni, tobym nie wierzył. Jeśli nie zdołamy wyobrazić sobie Boga, to Boga nie ma. Bóg musi być składnikiem wyobraźni, bo gdyby na

Znalazłem taki bootleg Dylana, gdzie nagrał największe przeboje z japońską orkiestrą symfoniczną. Smutne to było, niemłody już Dylan z trudem wykonujący swoje piosenki z orkiestrą. „Wszyscy skończymy/ wykonując swoje/ śmiertelne przeboje/ z towarzyszeniem orkiestry/ symfonicznej”.

Była też wrocławska mutacja „Gadającego Psa” w knajpie „Literatka”. Nazywała się „Gadka, szmatka, literatka” i tam jeszcze szybciej to upadło. Byłem na tej imprezie ze dwa razy we Wrocławiu, wstrząsające było spotkanie ze starym, emerytowanym lotnikiem, który miał taką pasję, że przelatywał pod wrocławskimi mostami, bił rekordy i robił to nielegalnie. Przeuroczo o tym opowiadał, taki osiemdziesięcio-, dziewięćdziesięciolatek ze lwowska zaciągający, „Nie wiem, czy tak było. Nie wiem, czy przeleciałem pod tym mostem, ale tę dziewczynę, co stała na moście, na pewno przeleciałem”.

Poeci amerykańscy mnie ośmielili, ale nie poszedłem ich tropem. Nie czułem się poetą amerykańskim. Ośmielili mnie w tym sensie, że przekonałem się, że nie trzeba pisać o ojczyźnie, można pisać o tym, że się obudziłem i jem śniadanie. Prostych rzeczy się nauczyłem. Poczułem, że wolno więcej, niż myślałem. A później, nie przypominam sobie, żebym się jakimś poetą zauroczył. Prozaikami, owszem, co tydzień zauraczam się nowym.

Może sam się nakręcam. A może media to robią. Ale to wszystko się dzieje naprawdę. Dawni dobrzy koledzy, z którymi się o polityce nie rozmawiało, bo nie było potrzeby, nagle chcą rozmawiać o polityce i mają inne poglądy, i od razu zaznaczają: „Nie mów do mnie takich rzeczy”. Teraz już nie wolno mieć innego niż oni zdania.

Wiersze ściągały na pana bezpośrednią agresję? Dość często mi się to zdarza. Poczynając od tego, jak kiedyś weszła do „Tygodnika” elegancka starsza pani i widząc mnie, zaczęła histeryzować: „Nienawidzę tego, co pan wypisuje”.

Myślę, że im większej klasy pisarz, tym ma w sobie więcej autorów. Bo są pisarze, którzy mają jednego autora albo dwóch. I wtedy są nudni. A jak ktoś ma tysiące takich podszeptów, które krążą wokół niego…

Byłem piętnowany w różnych tekstach, prawicowcy z kolei zaczęli mnie wychwalać, że postawiłem się żydokomunie, ale inni, zdroworozsądkowi mówili: „On też jest żydokomuna, tylko wariat”.

Nie odmówiłem, ale napisałem grzecznie, że dziękuję, ale nie mogę odebrać odznaczenia, bo tego dnia mam umówiony już wcześniej koncert w Białymstoku i nie mogę zawieść mojego elektoratu. Chwilę później ogłoszono laureatów i ze mnie zrezygnowali. Cofnięto mi order. W piśmie do Kancelarii Prezydenta po dziecięcemu wybrnął pan z kłopotu: „dziękując, proszę o wybaczenie nieobecności i odznaczenie mnie w innym terminie”. I za brak szacunku zamietli pana pod dywan.

Grając koncerty od dwudziestu lat, nigdy nie zetknąłem się z czymś takim, że gdy chciałem wejść na scenę z lewej strony, zatrzymał mnie ochroniarz i mówi: „Nie, nie, ja mam pana wpisanego, że pan wchodzi z prawej strony”. Musiałem przejść za kulisami całej tej długiej sceny, żeby wejść. Faszystowski klimat to był, koszmar.

„Tribute” dla Ludmiły Jakubczak to jest pomysł. Ona zrobiła gwałtowną karierę pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Zaśpiewała kilka przepięknych piosenek, nagrała płytę i rozpierniczyła się autem, zmarła natychmiast. Młoda, śliczna. Maleńczuk niestety ją śpiewał. Wszystko biorą.

Zachwyciły mnie piosenki Dudzińskiego. On o sobie powiedział, że jest połączeniem Syda Barretta z Wiesławem Michnikowskim. Niewiele było w moim życiu takich zauroczeń współczesnymi polskimi piosenkami. Tak było z Janerką, z Maleńczukiem, z Janiszewskim, Budyniem, Tymonem, ostatnio Pablopavo.

Czym się zajmuje reszta Świetlików? Jaki jest stan zespołu na dziś? Chłopcy mają taki sposób myślenia, że chłop musi chodzić do roboty, a nie bimbać sobie. Tomek stał się urzędnikiem w Izbie Skarbowej i bardzo to sobie ceni. Marek jest po akademii ekonomicznej i wiele lat w różnych przedstawicielstwach handlowych związanych z przemysłem muzycznym pracował, a potem zajął się handlem grami. On jest najlepszy w pieniądzach. Grześ, patomorfolog, kolejne stopnie kariery medycznej pokonuje. Nie ma w nich nic straceńczego. Przekłada się to na granie, na decyzje artystyczne. Gdybyśmy weszli od razu w zawodowstwo, zupełnie inaczej by się to potoczyło. Pewnie już nie bylibyśmy zespołem, bo ile można w trasach koncertowych z tymi samymi ludźmi wytrzymać. A tak, ułożyło się. Gramy powiedzmy dwadzieścia koncertów rocznie, góra trzydzieści.

… napisał pan w Strefie kibica z Delty Dietla: „To nie jest Polska./ To Polsat”.

Do polityki idą ludzie, którzy nie mają gdzie pójść.

… ludzie przez to, jak korzystają z nowej komunikacji, stają się inni zupełnie. Wpatrywanie się w ekrany staje się ich całym życiem. Wchodzę przed koncertem do garderoby, każdy siedzi nad swoją komórą. Na próbach, gdy tylko jest chwila przerwy, wyciągają telefony. Dziwne to jest. Osłabiają się przez to relacje międzyludzkie, więzi społeczne. Kiedyś, jak się z kimś człowiek umówił, to ten ktoś przychodził. Wiedział, że jak się spóźni trzy godziny, to może utracić kontakt z tym drugim, kto wie, może nawet do końca życia. Niedawno umawiałem się z dwoma osobami i niezależnie od siebie obie spóźniły się dwie godziny. Jeszcze mnie opierniczyły: „Gdybyś miał komórkę, tobyśmy mogli zadzwonić i cię uprzedzić, że się spóźnimy”. Ludzie teraz z cudzym czasem w ogóle się nie liczą. Te ich ajfony potęgują egotyzm.

Ludzie w tej chwili częściej piszą, piszą SMS-y, piszą na facebookach. Dawniej ludzie tyle nie pisali. I więcej przez to czytają. Ale z tego pisania i czytania nic nie wynika. Jakby to był zupełnie inny alfabet. Niby ludzie są bliżej ze znajomymi, z którymi się bez przerwy kontaktują, ale w rzeczywistości coraz mniej się z nimi dogadują. Mniej prawdziwych bodźców do nich dociera. Jechałem kiedyś autobusem z Krakowa do Wrocławia z pewnym krytykiem literackim, poważną postacią. Dzieliło nas parę metrów, machałem do niego, ale on przez całą podróż nie podniósł wzroku znad tabletu. Tutaj za oknem sarenki, w autobusie przechodzi piękna dziewczyna. Gdybyśmy byli w normalnej sytuacji, tobym się z nim przywitał, spojrzelibyśmy na sarenki, porozumielibyśmy się wzrokiem, że piękna dziewczyna idzie przez autobus. A tutaj nic. Jak wysiedliśmy, to się przywitaliśmy. I od razu wyjął komórę. Może oglądał zdjęcia sarenek …

Ludzie w tej chwili częściej piszą, piszą SMS-y, piszą na facebookach. Dawniej ludzie tyle nie pisali. I więcej przez to czytają. Ale z tego pisania i czytania nic nie wynika. Jakby to był zupełnie inny alfabet. Niby ludzie są bliżej ze znajomymi, z którymi się bez przerwy kontaktują, ale w rzeczywistości coraz mniej się z nimi dogadują. Mniej prawdziwych bodźców do nich dociera.

4 komentarze do “Marcin Świetlicki, Rafał Księżyk „Nieprzysiadalność. Autobiografia”

  1. I tak przez 649 stron?
    Dziękuję za te cytaty (choć dziękować powinien Świetlicki), bo się Pan mocno naklepał!
    Czy Państwo zmierzają do Krakowa? Bo pod pewnym adresem orzeł stoi w osobliwym miejscu. Czy się Pan da tam nakierować, to inna sprawa…

    1. Pani Befano,
      kiedy czytam, nie cierpię (zazwyczaj). A już na pewno nie w tym przypadku. Cierpienie ujawnia się wtedy, gdy wybieram do czytania jakąś słabiznę, a zawsze trzymam się zasady, żeby doczytać do końca.
      Cytatów nie spisywałem, bo czytam z czytnika i wszystko można sobie zgrabnie ściągnąć jednym palcem.
      W Krakowie byliśmy w czwartek, ale na skarpie na Jodłowej remont, więc panoramy prawie zero. Tylko szybka kawka w kawiarence obok.
      A tego orła to może namierzy kolega GPS..?
      Pozdrawiam z Rzeszowa –
      Kot

  2. A już się rozczuliłam – Pan Wiesław siedzi i klepie, klepie…(staroczesna jestem).
    Na orła dam namiary „inną razą”, bo będzie. Rzeczony w pewnej kamienicy stoi, ale ogólnodostępnej.
    Liczę na kilka dni wyjazdu do zdroju. Tego, a jakże! Resztę urlopu spędzę tak, jak proponuje prezydent J.M. – ” Bądź turystą we własnym mieście”.
    Pozdrawiam znad Wisły – B.

Skomentuj Befana Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *