Pierwsze kadry – masywne, potężne, zwaliste bloki Manhattanu przy dźwiękach „Błękitnej rapsodii” Gershwina. Tak też film się kończy. Rama. A pobrzmiewa tu jeszcze standard „Lady Be Good” i inne znaczące kompozycje jazzowe.
Narracja zaczyna się deklaracją zza kadru: „Uwielbiał Nowy Jork. Idealizował go aż do przesady”.
Ike, Isaac, 42-letni nowojorski intelektualista o korzeniach żydowskich (po dwóch rozwodach), scenarzysta telewizyjny, w związku z siedemnastolatką. Jego była żona (Meryl Streep) zamierza opisać ich małżeństwo i rozwód w książce. Porzuciła go dla kobiety.
Przymierza się do napisania opowiadania o neurotycznych mieszkańcach Manhattanu, którzy pogrążają się w drobnych paranojach, żeby nie oszaleć od tych naprawdę wielkich.
Skoncentrowana neuroza, niepewność siebie, obawa, by nie wydać się zapóźnionym w kręgu nowojorskich intelektualistów.
„- Ludzie powinni być sobie dozgonnie wierni. Jak gołębie albo katolicy”.
„- Mózg jest najbardziej przecenianym ludzkim organem”.
„- Masz samoocenę nieco gorszą niż Franz Kafka”.
„- Coś jest ze mną nie tak. Żaden mój związek nie trwał dłużej niż związek Hitlera z Ewą Braun”.