Małgorzata Słomczynska-Pierzchalska „Nie mogłem być inny. Zagadka Macieja Słomczyńskiego”

Małgorzata Słomczynska-Pierzchalska „Nie mogłem być inny. Zagadka Macieja Słomczyńskiego”:

Za dużo o rodzinie, za mało o tworczości. Trudno.
Cytaty:

Młodzi ludzie próbujący pisać, którzy nic jeszcze nie znaczyli i mało wiedzieli o wielkim literackim świecie, przychodzili do jego pracowni, żeby zwierzać mu się z marzeń i planów — traktował ich niezwykle poważnie. Nie starał się oczarowywać tych, co w środowisku mieli wpływy i możliwości. Nie walczył o uznanie, nagrody i dobre recenzje. Skupiał się na pracy, wierząc, że to, co wartościowe, obroni się samo. Uznane autorytety nie imponowały mu zresztą, chyba że fascynował go czyjś autentyczny artystyczny talent.

Kiedy rozważałam pomysł napisania tej książki, zdarzyło mi się sięgnąć po jedno z opowiadań Gustawa Herlinga-Grudzińskiego noszące tytuł Cmentarz południa — opowiadanie otwarte. Pisze w nim Herling-Grudziński: To, co ja ci opowiedziałem, nie ma i nie może mieć rozwiązania, musi pozostać otwarte. Otwarte, powiedziałbym, na wszystkie strony, zależnie od wrażliwości i wyobraźni czytelników.

„Trzeba być silnym i ambitnym, ufać tylko sobie i odważnie walczyć o swoje szczęście; mężczyźni są uroczy, ale nie można na nich zbytnio polegać” — takimi dewizami życiowymi będzie kierować się w przyszłości Marjorie. Co ciekawe, zaszczepioną zapewne przez matkę i babkę organiczną niechęć do alkoholików zachował na całe życie mój ojciec — tak poza tym tolerancyjny dla wszelkich ułomności ludzkiego charakteru.

Być może zamierza zarabiać pieniądze — ale nie w kraju, lecz w odległej Rosji. Tam bardzo wiele jej rodaczek — tak jak ona pochodzących z dobrych rodzin, które popadły w kłopoty finansowe — pracuje, wychowując dzieci z najlepszych arystokratycznych rosyjskich domów. Tam, w przeciwieństwie do wiktoriań skiej Anglii, pracodawcy są sympatyczni, traktują nauczycielki swoich dzieci z szacunkiem, dobrze płacą i nie zamykają przed nimi drzwi salonów. Guwernantki w Rosji nie należały do służby, były niemal członkami rodziny.

Niesamowitym zbiegiem okoliczności Coopera przesłuchuje nie kto inny tylko Izaak Babel.

Jest rok 1922. Marjorie i jej dzieci: dziesięcioletnia Ania i sześcioletni Wojtek oraz ich maleńki brat, pozostają w Warszawie. Cooper jest w Nowym Jorku. Wszystko z pozoru układa się pomyślnie. Tylko że trzydzieści lat później mężczyzna, który wyrósł z tego noworodka, napisze do prawie nie znanego sobie ojca do Ameryki: „ale to ty zostawiłeś moją matkę samą, wiedząc, jak dramatycznie komplikuje się jej życie”.

Dzieciństwo mojego ojca kojarzy mi się nieodłącznie z Milanówkiem. W opowieściach, których słuchałam jako dziecko, ta mała miejscowość urastała do miana utraconego Raju. Niedostępna nam, dzieciom drugiej połowy XX wieku, swoboda; elitarne sporty — tenis i jazda konna, o których my, urodzeni w siermiężnych czasach budowania socjalizmu, mogliśmy tylko pomarzyć; przedwojenne patriotyczne — szkoła i harcerstwo; dom obrośnięty dzikim winem i królująca w jego kuchni nieoceniona gospodyni — Katarzyna, która wyczarowywała potrawy po wojnie w ogóle niedostępne; czuwająca nad tym wszystkim niezwykła i tajemnicza mama — Angielka, która na wakacje zabierała Maćka do Paryża, Egiptu i do Stratfordu — to był obraz przedwojennej historii rodziny Słomczyńskich, jaki wyniosłam z dzieciństwa. Szara, przygnębiająca rzeczywistość powojennej Polski, z której tak trudno było wyjechać — tło tych barwnych opowieści — sprzyjała idealizowaniu tamtych czasów. Ale jest też prawdą, że Milanówek był miejscem na mapie przedwojennej Polski wyjątkowym i że Maciek był tam naprawdę szczęśliwy. „Milanówek jest mi ojczyzną w najbardziej lirycznym znaczeniu tego słowa” — napisał Słomczyński w 1946 roku.

Milanówek — położony na trasie Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej — powstał na początku XX wieku w wyniku parcelacji podwarszawskich majątków: Milanówek, Grudów i Czubin. Stworzono miasto-ogród, piękne nowe wille zanurzyły się w zielonych pozostałościach Puszczy Jaktorowskiej. Przestrzeń, cisza i spokój. Wkoło sosnowe lasy, dęby, zagajniki, pola — szeroki oddech Mazowsza. To początkowo niewielkie letnisko stało się z czasem modnym miejscem zamieszkania dla tych, których stać było na ucieczkę od zgiełku stolicy. Domy projektowali najlepsi polscy architekci dla ludzi z elity warszawskiej — kulturalnej i finansowej. I tak powstawały pełne uroku podmiejskie rezydencje w dużych zadbanych ogrodach. Wyposażono je we wszelkie nowoczesne wygody: łazienki, elektryczność i telefon. Na letników i mieszkańców czekało pięć kortów tenisowych, dwa kąpieliska, wydmy, lasy, a przede wszystkim cisza i spokój. Drogi przypominały bardziej parkowe aleje niż ulice. A to wszystko działo się tylko o dwadzieścia pięć kilometrów od Warszawy; pół godziny jazdy koleją lub — od roku 1936 — nowoczesną kolejką EKD.

Paryż był wtedy stolicą świata. Olśniewająca architektura i muzea — to wszystko pokazywała mu mama, oglądali obrazy i chodzili po księgarniach — któregoś dnia kupili egzemplarz jednego z pierwszych wydań Ulissesa. Daisy nie byłaby sobą, gdyby nie zainteresowała się tą najnowszą literacką sensacją.

Reżysera — alter ego Coopera — wyruszającego wraz z ekipą filmową na egzotyczną wyspę zamieszkaną przez tubylców i dzikie bestie, zagrał Robert Amstrong. Główną rolę kobiecą powierzono Fay Wray.

King Kong przyniósł Merianowi Cooperowi prawdziwą sławę i wielkie pieniądze. A co czuł Maciek w drugiej połowie lat trzydziestych, gdy film stworzony przez ojca nie schodził praktycznie z ekranów kin — nigdy nie opowiedział mi tego zbyt dokładnie. Mówił tylko: „byłem z mamą na premierze…”

Maciek opowiada po wojnie, jak wraz z innymi mieszkańcami miasteczka i tysiącami Polaków stał przy torach kolejowych, gdy z Warszawy do Krakowa wieziono trumnę z ciałem Piłsudskiego. Uroczystości pogrzebowe stają się bowiem wielką patriotyczną manifestacją. Rok później Maciek bierze udział w sypaniu kopca Piłsudskiego, który powstaje w Krakowie w Lasku Wolskim, już bowiem w styczniu 1937 roku rozstał się niespodziewanie z rodziną i kolegami z Milanówka. Wysyłano go pod Kraków do jednej z najlepszych szkół prywatnych w kraju — do prowadzonego przez ojców pijarów gimnazjum męskiego w Rakowicach.

Do dziś krąży po Milanówku anegdota, jak to założył się z kolegami, że w zimie przebiegnie główną ulicą Milanówka w stroju, jak to się wówczas mówiło, adamowym. Maciek, ku zgrozie kolegów, obietnicy dotrzymał i tym samym zdobył sobie w miasteczku sławę dość wątpliwej proweniencji.

Zawsze zresztą z rodzajem dumy opowiadał, „jak to wylali go z hukiem od pijarów”, bo z jednym z kolegów oglądał pod ławką widokówki przedstawiające nagie, frywolne kobiety — ówczesną prawdziwą pornografię.

Wtorek, l.VIII. Rano wpada „Wolf”, kierownik Akcji specjalnej w „N”. Załamuje ręce, pogrążony jest w skrajnej rozpaczy. Cóż oni robią — biada — przecież w tej sytuacji powstanie nie ma żadnego sensu. Mamy pomagać bolszewikom w zajmowaniu Warszawy? Cóż za tragiczny paradoks! Przypominam sobie, że dwa dni temu w podobny sposób mówiła do mnie łączniczka „Teresa”, wioząc mnie na ul. Śliską. Dyskusja wokół powstania zaczęła się, zanim jeszcze doszło do wybuchu walk.

Wyobrażam sobie, że oficer odpowiedzialny za uzupełnienie uszczuplonego po ciężkich bojach stanu 4 Dywizji szybko dostrzegł, że inteligentny Polak z pewnym doświadczeniem wojskowym wyniesionym z podziemnej armii, a przede wszystkim znający języki, może się niedługo przydać. Po angielsku mówi nie gorzej niż Amerykanie, zna francuski, pięć lat okupacji w Polsce dało mu niezłe podstawy niemieckiego — mógłby więc brać udział w przesłuchaniach jeńców i porozumiewać się z miejscową ludnością. W razie spotkania z Rosjanami lub wejścia na teren Czech znajomość polskiego wystarczy, aby się porozumieć. Przecież Polak z Czechem i Rosjaninem zawsze jakoś się dogadają we własnych językach. I tak dano Maćkowi przydział do dowództwa czołówki pancernej, gdzie miał służyć w charakterze tłumacza.

„W ciągu tych paru miesięcy całkiem się przestawiłem na angielski — nie tylko mówiłem, ale i myślałem po angielsku. Organizacja armii była wspaniała. Jedzenie na przykład było niesamowite. Mieliśmy takie puszki, których zawartość w czasie otwierania się podgrzewała, jajka w proszku, coca- -colę i nawet befsztyki dostarczane były prawie na linię frontu. Broni i amunicji tyle było, ile trzeba. Ponosiliśmy straty, bo Niemcy wciąż się bronili. Każdy zniszczony czołg szybko zastępowano nowym — to robiło wrażenie. Łączność działała niezawodnie, a w szpitalach aplikowano penicylinę i środki przeciwbólowe. Jakbym się przeniósł do lepiej urządzonego świata przyszłości. To było trochę jak dobrze zorganizowany obóz harcerski, z tą różnicą, że wkoło ginęli ludzie”. Jeszcze inny wyraz znajdą te wspomnienia w napisanej w latach sześćdziesiątych opowieści o absurdzie wojny Sam przeciw Tebom.

Cały ten szlak przez Niemcy przejechał więc Maciek w amerykańskich czołgach. Nie obyło się bez dramatycznych wydarzeń, ale znowu udało mu się wyjść bez szwanku. Czołg, w którym jechał, został trafiony i spłonął…

Szczupłość danych skazuje mnie na snucie domysłów — mozolnie zbliżam się do prawdy o relacjach między ojcem a synem. Prawie się nie znali, ale byli do siebie bardzo podobni — pełni energii, optymizmu i pewności siebie, ale i skłonni też do skrajnych, emocjonalnych opinii. Przez te parę miesięcy w Paryżu ścieżki ich przecięły się tylko na chwilę. Sześć lat wojny wytrąciło ich obu z uregulowanego nurtu życia i dało im szansę na odnalezienie siebie nawzajem. Wyobrażenie syna o ojcu i ojca o synu musiało się jednak załamać w obliczu rzeczywistości. Merian był wciąż jeszcze młodym, aktywnym człowiekiem — jego najmłodsza córka (urodzona w 1943) była o rok młodsza od syna Maćka. Tych dwóch mężczyzn dzieliło nie tyle pokolenie, ile wychowanie na innym kontynencie, inna narodowość, a także lata półprawd i przemilczeń. Wszystkie wiadomości o sobie nawzajem czerpali przecież za pośrednictwem kobiety, która zbyt kochała ich obu, aby zdobyć się na obiektywizm. Te same geny kształtujące zadziorny charakter i pełną wewnętrznego niepokoju osobowość nie ułatwiały im porozumienia. Dopiero pod koniec życia — już po śmierci ojca — Maciek powie: „Teraz wiem, że i jemu nie było łatwo. Zbyt wiele od niego oczekiwałem, nie chciałem zrozumieć, że i jego życie pełne było komplikacji. Być może i ja nie byłem w tym wszystkim bez winy”.

Oddałem maszynopis, powiedziałem, że przyjdę jutro i prędko wyszedłem. Byłem przekonany, że po przeczytaniu Igel wyrzuci mnie wraz z owocem mojej wyobraźni za drzwi. Ale nie wyrzucił. Powiedział: „Drukujemy, to się dobrze czyta”.

… w ogóle nadeszły nowe czasy. Próbowałem przystosować się do nich,jak umiałem, ale nie bardzo mi to szło, więc zostałem tłumaczem. Następne powieści sensacyjne: Zadanie porucznika Kenta, Szary cień i Fabryka śmierci (drukowana w „Kurierze Porannym” w odcinkach), wydawane w Łodzi w 1947 i na począt ku 1948 roku, też świetnie się sprzedawały. Wspaniale trafiły w oczekiwania czytelników — dotyczyły walk na Zachodzie, o czym Polacy niewiele wówczas wiedzieli. Poza tym, choć opowiadały o wojnie, charakteryzowały się misternie zbudowaną intrygą z zaskakującym rozwiązaniem.

Sztuka ma prapremierę w Pradze, potem jest grana w innych czeskich teatrach i w NRD — w Berlinie i Rostocku — w Polsce nie wystawią jej jednak nigdzie. Maciek, zaproszony na premierę do Pragi, po licznych przesłuchaniach na UB, paszportu jednak nie dostaje. Wsparcie Lidki, która po Uczonych białogłowach Moliera reżyseruje sztandarową pozycję dramaturgii socrealistycznej — Brygadę szlifierza Karhana, i ma ogólnie świetne notowania, niewiele tu pomaga. Jej mąż — pół-Anglik i były amerykański żołnierz — wciąż jest dla władzy osobą wysoce podejrzaną.

Zdesperowany Gałczyński poprosił o pomoc Maćka, znanego już z umiejętności pisania pastiszów. Ten wymyślił kolejną scenkę, a Gałczyński wysłał ją do „Przekroju”, oczywiście pod własnym nazwiskiem. „Obiecałem mu, że nigdy i nikomu nie zdradzę, która to Zielona Gęś” — mówił Maciek. Mimo naszych próśb — nie da się ukryć, że byliśmy bardzo ciekawi — słowa lojalnie dotrzymał. Nieborów zaś — gdzie ta Gęś została napisana — stał się po kilkunastu latach scenerią dla jednego z kryminałów Maćka pt. Gdzie jest trzeci król?

W 1952 roku Cooper i Ford zrobią jeszcze jeden obsypany nagrodami film. To Cichy człowiek, którego akcja rozgrywa się w Irlandii. W 1952 roku Nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej — Oscara za całokształt twórczości — otrzymał Merian C. Cooper. Gdy Maciek dostaje te wycinki z prasy o ojcu, odpisuje ze złością: Czy on nie jest ogromna Świnia? Wydaje tam najeden obiad więcej, niż tu potrzeba Mamie najeden miesiąc. To jest właśnie kapitalizm w życiu. Ja tam już nawet nigdy nie napiszę.

Maciek był w Zakopanem w „Halamie”, gdy 5 marca 1953 roku ogłoszono wiadomość o śmierci Stalina. Wszyscy zastanawiali się, co teraz będzie. Unikano raczej wyrażania innych uczuć niż smutek. Maciek zapytał swojego kolegę, satyryka — Janusza Minkiewicza, który wrócił właśnie z Krupówek: „Co się dzieje na mieście?” „Jak to co? Ludzie padają sobie w ramiona” — odpowiedział bez wahania Minio. Obaj się roześmieli, choć takie żarty wypowiadane publicznie mogły być wówczas przyczyną bardzo poważnych kłopotów.

… „znowu zebranie w Związku — odmawiam prezesury”. 22 października: „przyjechali Edziu Rączkowski i Dygat — łażę ze Stasiem po mieście”. Może podczas tego, a może podczas innego spaceru po starym Gdańsku Maciek i Staś natknęli się na piękną dziewczynę, która znała Maćka i z daleka do niego pomachała. „Podejdźmy do niej i przedstaw mnie” — poprosił Dygat. Była to Kalina Jędrusik — przyszła druga żona autora Jeziora Bodeńskiego i Disneylandu.

W czasie spaceru po sopockiej plaży Róża Ostrowska powiedziała zdanie, które Maciek zapamięta na całe życie: „Jedyną ideologią, jaką mogłabym przyjąć, jest dobre wychowanie”. W gruncie rzeczy to tak bardzo mu odpowiada. Zdaje sobie sprawę, że nie cierpi życia publicznego, dyskusji, przemawiania, wielkiej i małej polityki, rozgrywek. Nie to, że świat, współczesność go nie ciekawi, nie potrafi jednak brać udziału, stawać się częścią jakiejś machiny — woli rolę obserwatora. Tak naprawdę pasjonuje go pisanie i sztuka.

Maciek wrócił do Polski z powodów oso bistych. Wrócił, gdy zrozumiał, że ojczyzna jego ojca nigdy nie stanie się jego ojczyzną, a ojczyzna matki sprowadza się dla niego do języka angielskiego i że w zamkniętym, konserwatywnym społeczeństwie angielskim nie ma miejsca dla wychowanego w Polsce nieślubnego syna Amerykanina i Angielki. Wrócił, gdy pojął, że Polska jest jedynym kawałkiem świata, który choć trochę należy do niego. Bo bał się samotności, ale jednocześnie wracając, na ową samotność się skazał. Chociaż był Polakiem, to — niewątpliwie — trochę innym niż pozostali. Choć na krótko, ale uwierzył w Polskę Ludową. Ludowa Polska jednak, wiedziona zdrowym instynktem, nie bardzo uwierzyła w Maćka. Niektórzy zawsze czujni partyjni koledzy pisarze donosili do UB na tego, co to angielskie i amerykańskie książki czyta w oryginale i układa plugawe limeryki. No i podejrzliwa władza nie dawała mu paszportu i pozwolenia nawet na wyjazd do Czechosłowacji. Na złość ojcu — amerykańskiemu konserwatyście — skłaniał się ku lewicy. Z powodu ojca — deklarującego przywiązanie do chrześcijańskich, tradycyjnych wartości, a naprawdę żyjącemu w kłamstwie, przynajmniej z punktu widzenia Maćka — podejrzliwie traktował ludzi reprezentujących solidny mieszczański świat i demonstrujących przywiązanie do Kościoła.

W Polsce wrzało jak kraj długi i szeroki. Wkrótce do władzy doszedł Władysław Gomułka. Był 21 października 1956 roku. Lidka poszła do szpitala — urodziła drugiego synka Maćka i swoje jedyne dziecko. Pielęgniarki pytały, jak da mu na imię: Władysław czy Wiesław?

W marcu 1958 roku „Twórczość” drukuje pierwszy rozdział Ulissesa w przekładzie Macieja Słomczyńskiego wraz ze szkicem krytycznym o powieści Jamesa Joyce’a autorstwa…

W Cichym ścigałam go lotem mówi do Karoliny: „Może kiedyś napiszę książkę…? Książkę na miarę epoki, wielkie, wspaniałe dzieło”. Gdzie indziej filozofuje: A przecież ze sztuki mało kto potrafi się utrzymać, na tym tak przepełnionym szacunkiem dla sztuki świecie. Tragedii część pierwsza polega na tym, że ludzie o wiele chętniej dają artystom szacunek niż pieniądze, a tragedii część druga na tym, że bez pieniędzy jest niesłychanie trudno na dłuższy dystans utrzymać szacunek dla samego siebie. […] Pisać kryminały tylko dla pieniędzy jest w ostatecznym obrachunku rzeczą niemoralną. Jeżeli natomiast mają one służyć wyższemu celowi, wtedy wszystko jest usprawiedliwione. Joe Alex, zmęczony książkami o zbrodni, napisał na początku lat siedemdziesiątych coś zupełnie innego — Czarne okręty. Była to pełna przygód opowieść dla młodzieży o mło dym Trojańczyku, Białowłosym, który wędruje na kreteńskim statku po całym cywilizowanym świecie drugiego tysiąclecia przed Chrystusem. Alex oczywiście różnił się od Słomczyńskiego — przede wszystkim miejscem zamieszkania. Ich losy tak bardzo były dalekie od siebie, jak wielka przepaść dzieliła kraje bloku wschodniego od zachodnich demokracji. Alex i Słomczyński — obaj pisali kryminały dla pieniędzy. Książki Słomczyńskiego rozchodziły się w kilkusettysięcznych nakładach, nie tylko po polsku, ale też we wszystkich dosłownie językach, którymi mówiły zniewolone kraje Europy Wschodniej. Z całą pewnością jednak nie byłby w stanie kupić za swe honoraria ani domu pod miastem, ani rolls-royce’a, tak jak to zrobił jego bohater.

Maciek wciąż pisał wówczas powieści kryminalne, scenariusze do filmów i do „Kobry”, tłumaczył Bena Jonsona (Volpone albo lis) i Shakespeare’a (Poematy, Wszystko dobre, co się dobrze kończy). W latach sześćdziesiątych wydał w sumie dziesięć nowych kryminałów, na podstawie trzech z nich zrealizowano filmy (najbardziej znany z nich to Gdzie jest trzeci król?, w reżyserii Ryszarda Bera z Andrzejem Łapickim, Mają Wachowiak i Kaliną Jędrusik w rolach głównych) oraz osiemnaście scenariuszy dla teatru TV pod różnymi pseudonimami.

PIW wydaje Ulissesa w nakładzie czterdziestu tysięcy egzemplarzy tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1969 roku. Mimo dużego nakładu i wysokiej ceny 100 zł, jaką trzeba zapłacić za książkę, Ulissesa nigdzie nie można dostać. Jest najbardziej poszukiwanym towarem na polskim rynku. Na ostatniej stronie „Przekroju” Ludwik Jerzy Kern zamieszcza swój wierszowany komentarz do sytuacji: Po księgarniach ludzie walczą o tom gruby, Jeśli nie chcesz mojej zguby Ulissesa daj mi luby… Od małego całkiem hen aż po prezesa Każdy marzy, by mieć swego Ulissesa. Recenzje ukazują się w całym kraju, właściwie wszystkie wysoko oceniają wysiłek tłumacza. Nie ma chyba w całej prasie ani jednego felietonisty, który nie zająłby się fenomenem popularności powieści Joyce’a w Polsce. W swojej stałej rubryce „Książka miesiąca” pisze Julian Przyboś: Przekładając Ulissesa, Słomczyński włożył w swą pracę więcej inwencji twórczej niż niejeden tłumacz poezji. Powiem więc na koniec, że nie zdziwiłbym się, gdyby za najlepszą polską książkę roku 1969 ogłoszono Macieja Słomczyńskiego Ulissesa. Maciek, który sam ma trudności z dostaniem egzemplarzy, wysyłaje tylko najbliższym przyjaciołom.

Nagród, jak wiesz, nie dostaję, premii też. Nie było to jednak jak za nieboszczyka śp. Józefa Stalina. Z jednej nowelki na pięć stron żyło się miesiąc i jeszcze miało się szacunek w ZMP i PZPR i nagrody, i splendory.

W latach siedemdziesiątych Maciek stosuje natomiast konsekwentną zasadę nieprzyjmowania żadnych nagród od PRL-u i jej funkcjonariuszy. Na częste propozycje ze strony Telewizji Polskiej, aby wystąpił w różnych programach kulturalnych czy rozrywkowych, dzwoniącym dziennikarzom niezmiennie odpowiada pytaniem: „Czy Pan Maciej Szczepański jest jeszcze szefem Telewizji? Jeśli tak, proszę mu powiedzieć, że póki ta sytuacja nie ulegnie zmianie, nie zamierzam pokazywać się na ekranie”. Jest to jego protest przeciwko propagandzie sukcesu i kłamstwom telewizji, której to polityki Maciej Szczepański był wówczas symbolem. Można więc uznać Słomczyńskiego za prekursora idei bojkotu mediów stosowanego przez artystów dość powszechnie w czasach stanu wojennego. Jeszcze w lipcu 1989 roku odmawia przyjęcia Nagrody Ministra Kultury i Sztuki — uważa, że nie może przyjąć wyróżnienia z rąk powołanego na to stanowisko przez generała Jaruzelskiego Aleksandra Krawczuka. Pisze do ministra: Dziękuję Panu za tak życzliwą ocenę mego skromnego dorobku literackiego, muszę jednak wyjaśnić, że nigdy w ciągu mego długiego życia nie przyjąłem od Państwa jakiejkolwiek nagrody, odznaczenia ani orderu. Chciałbym, aby tak pozostało do końca.

Maciek mówił czasami, że „pozostaje w chłodnym oddaleniu” od polskiej rzeczywistości. Jego przyjaciel Jerzy Po- mianowski powiedział o nim, że w swym stosunku do świata podobny był do „Piwnicy pod Baranami” — po prostu ignorował istnienie PRL-u, stwarzając własną, alternatywną rzeczywistość…

W wywiadzie zatytułowanym Ogólna teoria Słomczyńskiego, przeprowadzonym przez Andrzeja Ziembickiego w 1979 roku, w odpowiedzi na pytanie: „Jak umiejscowiłby Pan swoje przekłady w tradycji prac nad Shakespearem?” Maciek odpowiada: Mój Boże, co za pytanie! Tłumaczymy Shakespeare’a od dwustu lat. Byli inni przede mną, po mnie przyjdą inni, nie mówiąc o tych, którzy tłumaczą równocześnie ze mną. Czas płynie i my, którzy pracujemy teraz, także przejdziemy do roczników shakespeare’ologii. Myślę, że wszystko odbędzie się bardzo banalnie; najlepsi będą zapisani nieco tłustszą czcionką w tych rocznikach, a zapewne ich przekłady będą częściej grywane w teatrach…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *