Zamiast uwag spisana z taśmy rozmowa z Romkiem Rogowieckim w warszawskim Radiu Dla Ciebie.
– Wiesiek, proponujesz dziś „Legion samobójców” Davida Ayera, ale nie bardzo wiem po co, bo ja już widziałem ten film…
– …bo widziałeś „Parszywą dwunastkę” po części także „Siedmiu samurajów”, „Siedmiu wspaniałych” i z tuzin fabułek, w których kolektyw straceńców z wyrokami dostaje nagle od – powiedzmy – rządu szansę na amnestię pod warunkiem, że wykonają jakąś brudną robotę z pominięciem przepisów BHP. Zgoda – widziałeś. Ale przypominam ci że trwa sezon grillowy, że nie zmieni tego nawet niż znad Norwegii…
– …i to jest film, który nadaje się do oglądania jednym okiem w trakcie smażenia kiełbasek, leniwej rozmowy z teściową na tematy ogólne i doglądania dzieciaków w piaskownicy.
– Tak jest! Oglądałbyś, doglądałbyś i nic byś nie stracił. Bo to sfilmowany komiks, w dodatku z roku 1959, czyli ma tyle lat co ja, jest więc zgrzybiałym starcem. Poza tym to film, że tak to ujmę, marvelopodobny, a z komiksów Marvela wyszli na ekrany Blade, wieczny łowca, Spider-Man, Punisher, Hulk, Iron Man, X-Man, Ant-Man i wesoła gromadka innych manów.
– No to jesteśmy w domu. Oglądamy komiks dla dziesięciolatków.
– Jak by wyciąć z fabułki nieco rzeźni i wybuchów, to film byłby idealny dla starszaków z przedszkola imienia Marii Konopnickiej.
– No dobrze. To odwróćmy kwestię. Co by się przedszkolakom w tym filmie nie podobało.
– Otóż nawet przedszkolak intuicyjnie wyczuwa, że konstrukcja fabularna bajki to jest dopiero wieszak, na którym można powiesić ciuch – wytworny, modny, albo łacha z second handu. Tu, mamy ciuch sztampowy, z sieciówki i o to przedszkolak pretensji nie wnosi. Gorzej, że nawet przedszkolak przeczuwa, że te cudaki latami przetrzymywane w pudle jakoś do trudnej misji powinni się przygotować, potrenować, poćwiczyć brzuszki. A ta zbieranina cudaków zostaje wysłana na misję – zresztą: modne określenie – jak młodszego referenta wyrzucają z roboty za lenistwo i pijaństwo, on bez mrugnięcia mówi: moja misja w urzędzie gminy dobiegła końca. Ta zbieranina udaje się na misję z wtorku na środę. Jak by w tych swoich Wronkach nic innego nie robili, tylko sposobili się do szlachetnej i wymagającej walki. diabeł z pudełka.
– A po co przygotowania? Do tego łomotu, do tej harataniny, do tej totalnej rozwałki wszystkiego nie trzeba żadnego przygotowania.
– No tak, ale dobrze byłoby to jakoś sensownie posklejać. Na przykład, żeby legionista samobójca, który się spóźnił na misję, został jakoś widzowi przybliżony, a nie ginął jak zdmuchnięty, zanim zdążył się przedstawić. A on – jak facet z PRL-owskiej reklamy: Wczoraj był, a dziś go ni ma, bo się napił kawy Prima.
– A musi się przedstawiać?
– Teoretycznie nie musi. Ale w tego typu filmach przyjęło się, że bohaterowie ciągną za sobą mroczne historie z przeszłości, częściowo je przetrawiają, częściowo je – jak mawiają terapeuci – przepracowują. A tu jeden szajbus z drugim wyskakuje jak diabeł z pudełka, od razu gotowy, narysowany kilkoma kreskami. Jak Baba jaga na rysunku przedszkolaka.
– I z każdą sceną łomotu jest coraz więcej, a sensu coraz mniej.
– Ale też pamiętaj, że cały czas oglądamy przy grillu i w trakcie konwersacji z teściową. I oglądasz tak, jak w szkole czytałeś „Nad Niemnem” babci Orzeszkowej. Wiadomo, że opisy przyrody można było sobie odpuścić, bo ona to pisała w czasach, kiedy nie było fotografii i nie można było przekazać, jak płynie Niemen wśród łąk inaczej jak tylko wstawką słowną na pięć i pół strony. Na podobnej zasadzie w filmie „Legion samobójców” możesz sobie odpuścić wystrzelanie – powiedzmy – trzech wagonów amunicji i nic nie stracisz.
– No dobrze, a co tobie się w tym filmie podobało?
– Trzy rzeczy. Po pierwsze, że Will Smith, przywódca tego Legionu złoczyńców, ma uszy odstające jak zawsze: ani mniej, ani więcej. Po drugie, bardzo stara, a moja ulubiona, piosenka zespołu Bee Gees „I Started A Joke”, przerobiona na kantylenę w stylu Celine Dion, ale nie szkodzi. I po trzecie – wzniosła wymowa filmu. Bo ostatecznie po cóż ci straceńcy wyruszają w misję niemożliwą. Otóż wyruszają oni po to – że zacytuję klasyka – żeby nie było bandyctwa, żeby nie było złodziejstwa, żeby nie było niczego.
Tak po prawdzie to fotografia już wtedy była. Ale rozumiem, że to metafora albo nawet skrót myślowy.
Pewnie, że była. Ale gdzie by tam Orzeszkowa rozkładała aparaturę, co takie niepewne. O wiele silniej skutkowało rozpalanie ludzkiej wyobraźni słowem poetyckim. Stąd powstania: listopadowe, styczniowe, a nawet warszawskie (Polakom nie wolno było posiadać aparatów)…
A w Polskich Drogach była scena jak Władek udawał że fotografuje znajomą a tak naprawdę jakiegoś hitlerowca .
Ale bywało też – z tego, co pamiętam – fotografowanie z zaskakująco miłym finałem. Otóż Władek próbował sfotografować budowę jakiegoś kompleksu pod Oświęcimiem. Ktoś się nawet dziwi: – Oświęcim? A kto by przyjeżdżał do takiej dziury? I – skutkiem pewnego zapętlenia – ląduje w łóżku całkiem ładnej panny.