Rozmowa z Romkiem Rogowieckim (Radio RDC):
– Wiesiek, za nami jubileuszowy 70-ty Festiwal w Cannes. Z tej okazji robi się tradycyjnie tak zwane podsumowanie Festiwalu. A przecież film nie rozwija się od festiwalu do festiwalu.
– Tak jak piłka nożna nie rozwija się od jednych mistrzostw świata do następnych. A jednak te mistrzostwa oglądamy. Dlaczego? Bo jest okazja, żeby w jednym miejscu i czasie zobaczyć prawdopodobnie najciekawsze drużyny w akcji. A Cannes to ciągle są takie najważniejsze mistrzostwa, mimo, że mają poważną konkurencję w Berlinie i Wenecji, o dziesiątkach mniejszych festiwali nie wspomnę.
– A jak się ma Cannes do Oscarów.
– Trochę nijak się ma. Po pierwsze Oscary są skupione na filmie amerykańskim. Reszta filmowego świata interesuje jurorów z Amerykańskiej Akademii filmowej tylko tyle, ile naprawdę musi. Więc Oscar dla filmu nieanglojęzycznego – jednego, na ze cztery typowane – to często przypadek. Poza tym Oscary nagradzają efekt, produkcję filmową, organizacje i technologię. Więc z zasady zdecydowaną przewagę ma prosta jak kołysanka opowieść o Titanicu, tyle że sfilmowana tak, że dech zapiera.
– W Cannes tymczasem nagradza się kino artystyczne.
– Tu film ciągle traktuje się jak za czasów Bunuela, Bergmana, Godarda, Munka, Kurosawy – jak osobistą wypowiedź twórcy. Taką jak powieść, obraz czy koncert skrzypcowy. Więc w konkursie bez porównania mniej jest efektownych bijatyk, malowniczych katastrof, gigantycznych małp, dinozaurów i podobnych rzeczy. Za to bez porównania więcej wypowiedzi na tematy, które artystom wydają się istotne.
– Ale czerwony dywan ciągle rozwijają…
– I to jest w Cannes chyba najśmieszniejsze. Bo z jednej strony mamy bardzo poważne filmy, na bardzo poważne tematy, dzieła wymagające skupienia, namysłu, kompetencji, pewnego doświadczenia filmowego. A z drugiej ten cały blichtr na La Croisette, te tłumy półnagich starletek, tysiące fotografów, którzy czyhają na najmniejszy kawałek golizny czy byle potknięcie na dywanie. Żeby sprzedać zdjęcie, które potem panie będę oglądać u fryzjera czy w poczekalni dworcowej na całym świecie. Ich filmy kompletnie, ale to kompletnie nie interesują. Byłem parę razy w Cannes, widziałem to z bliska i powtarzam: to są dwa zupełnie różne festiwale – konkurs filmowy i targowisko próżności.
– No więc zostawmy czerwony dywan na boku. Czy w tym roku był jakis artystyczny komentarz do tego, co dzieje się w Europie?
– Był, tyle że oczywiście nie wprost. Najważniejsze filmy obracały się wokół tematyki spotkania z „obcym”, choć „obcy” to niekonieczne ktoś, kto przypływa do nas tratwą przez Morze Śródziemne. Film Rubena Ostlunda „The Square”, „Plac”, czy raczej „Kwadrat” traktuje o stosunkowo zamożnym, wykształconym i światłym Szwedzie, dla którego współobywatele z biedniejszych dzielnic, ci co jadą do pracy autobusem, a nie samochodem, to zupełnie inne plemię. Nie wie, jak z nimi rozmawiać, nie rozumie sygnałów, jakie do niego wysyłają. Zupełnie jak by miał do czynienia z imigrantami z Syrii czy – nie przymierzając – z Polski.
– Takich filmów było w tym roku więcej.
– Bo ten temat po prostu wisi w powietrzu. Yorgos Lanthimos, ten Grek od bardzo interesującego „Lobstera” sprzed dwóch lat opowiada o adoptowanym chłopcu, który rujnuje spokojny byt rodziny, która go przygarnęła. Austriak Michael Haneke, który ma już trzy Złote Palmy pokazał w filmie „Happy End” zamożną rodzinę z tradycjami, która próbuje praktykować swoje ceremoniały w rodzimym Calais. Tyle, że się nie da, bo Calais zalewają uchodźcy. Analogicznie rzecz się toczy jeszcze w tuzinie filmów.
– No to jeszcze aktorzy. Jako najlepszą wytypowano w tym roku Diane Kruger.
– Zagrała taką dość pogubioną obywatelkę Europy, której mąż, Turek, ginie w zamachu bombowym. A ona, biedna, próbuje dojść przyczyn. Zginął przypadkiem, a może to zemsta albo atak islamistów z dawnej ojczyzny. Dziewczyna miota się w tym prawnym i moralnym półmroku – bez happy endu.
– I jeszcze Joaquin Phoenix w roli kogos w rodzaju prywatnego detektywa w filmie „You Were Never Really Here”…
– Joaquin najlepiej wypada w rolach typów psychotycznych, lekko odklejonych. Zresztą ma w oczach trochę szaleństwa. Tutaj też demonstruje takiego typa. I co by nie powiedzieć po „Gladiatorze”, po „Znakach”, po „Mistrzu” – to ciagle kawał aktora.
– Czyli na Festiwalu w Cannes, festiwalu artystycznym! – oboje są na swoim miejscu.
– Co było do udowodnienia.
Kwadrat (Plac) / The Square, reż. Ruben Ostlund 2017