Czytam „Drugi dziennik” Jerzego Pilcha. Wiele lat temu kopnąłem się do Krakowa zrobić z nim wywiad. Byliśmy umówieni w redakcji „Tygodnika Powszechnego”. „- Oj, pewnie nic z tego nie będzie” – uprzedza Marcin Świetlicki, który był tam wówczas za korektora. Podprowadzają mnie i pewną stażystkę pod Pilcha i widzę, że on jest już w stanie daleko posuniętego rozkładu. Ale się przypominam, wyjmuję dyktafon, zadaję pytania. A on co powie trzy zdania (nawet składnie), to popada w bełkot. I cały czas nawraca, byśmy poszukali jakiegoś lokalu. Mnie to wkurzyło: „- Jechaliśmy do pana 600 kilometrów. Niech nam pan coś jednak powie”. Stanęło na tym, że on powie w trakcie autoryzacji. Którą zresztą na jego zlecenie przeprowadzi ktoś inny. I tyle na ten temat, bo on musi koniecznie poszukać lokalu. Natychmiast. Ten „ktoś inny” dodał sporo od siebie i w końcu wywiad stał się drukowalny.
Pilch wspomina Gunthera Grassa. Też z nim rozmawiałem. Był na UAM z wykładem. „- Zróbmy to po studencku” – proponuje. Nie bardzo chwytam, o co chodzi. A noblista usiadł po prostu na korytarzu, pod ścianą, a podłodze i gestem wskazał miejsce obok siebie. I w tym położeniu sobie pogadaliśmy.
W jakimś opracowaniu dotyczącym literatury natknąłem się na sformułowanie: „Poeta kłóci się z pejzażem”. Jakiś czas temu sam użyłem tego zwrotu w artykule naukowym, dotyczącym nie pamiętam czego. Dyktowałem to Dorocie, a ona na to: „- Puknij się! Jak można >>kłócić się z pejzażem<<? Już tak wymyślasz!” Nie pamiętam, czy to wykreśliłem. Jakiś czas później jesteśmy w Płocku, na skarpie wiślanej. Niedaleko nas pewien konsument, chwiejący się znacznie, zwraca się w stronę przepięknej doliny Wisły. Wyciąga przed siebie ręce w dramatycznych gestach, bluzga i głośno złorzeczy rzece i okolicy tam w dole. „- Widzisz? A mówiłem ci, że można kłócić się z pejzażem”.
Do fryzjera idę już miesiąc. Baterię w zegarku wymieniam dwa tygodnie. Kiedy nadejdzie moja ostatnia godzina, nie będę nawet wiedział, która to.