Rozmowa z Romkiem Rogowieckim o tym filmie w radiu RDC wyglądała mniej więcej tak:
– Wiesiek, z bieżących premier wybrałeś film znanego już w świecie reżysera irańkiego Asghara Farhadiego pod tytułem „Klient”. Dlatego, że reżyser dostał za ten obraz tegorocznego Oscara?
– Też. Z tym, że za ten film posypały się i inne nagrody, w tym w Cannes Złota palma dla najlepszego aktora, Shababa Hosseiniego. To raz. Dwa, że zjawisko zwana Asghar Farhadi to nie jest jednorazowy, przelotny kaprys Amerykańskiej Akademii Filmowej. Bardzo uważnie oglądali – oni i my – inne wcześniejsze filmy Iranczyka: „Rozstanie” czy „Przeszłość”. Nagradzane jak świat długi i szeroki.
– Dla mnie to jest jednak taki nowszy Zanussi albo Kieślowski.
– Powiedziałbym, że Farhadi jest skrupulatny jak Zanussi w obserwowaniu starć w bardzo na pozór zwyczajnych sytuacjach małżeńskich. Taki protokolant kryzysów. Może też przypominać w tym naszego Krzysztofa Krauzego, z czasów gdy ten kręcił „Plac Zbawiciela”. Mówiło się wtedy, że to takie kino zlewozmywakowe, bo głębinowe dramaty rozgrywają się miedzy opiekaczem do grzanek, zmywarką i pralką automatyczną. Tu oglądamy irańską wersję historii z serii: Jak się między nią i nim to najważniejsze popsuje, to bardzo trudno to coś potem posklejać. Oto nauczycielsko- aktorskie małżeństwo w trakcie prób do „Śmierci komiwojażera” Arthura Millera. Ją pewnego dnia ktoś napastuje, aktorka ląduje w szpitalu. Etatowo troskliwy małżonek rad by żonie nieba przychylić, byle wszystko było, jak było. Tyle że jakoś nic nie chce być jak wcześniej.
– Trudno się dziwić. Oni w filmie w ogóle nie wyglądają na małżeństwo. To raczej wspólnota mieszkaniowa albo coś w rodzaju grupy zadaniowej.
– Racja. Nie widać między nimi żadnego ciepła, żadnego spoiwa, nie przytulają się, w łóżku tez ich nie oglądamy. Oboje już od dawna związani byli tylko przyzwyczajeniem, rutyną, ceremoniałem. Rozkleiło się, pękło, przepadło… I nikt nie jest winien.
– Na ekranie mamy wprawdzie historię z Iranu, ale przecież mogłaby się wydarzyć na Ursynowie albo w Wałbrzychu.
– W Wałbrzychu o tyle, że film zaczyna się od tego, że wali się kamienica – nie skutkiem robót górniczych, ale bałaganiarstwa w ekipie, która kopie dół pod nowe fundamenty tuż obok. Poza tym faceci chodzą w dżinsach, jeżdżą fordami, renault. Wszędzie obowiązkowo talerze anten satelitarnych. Jak takiej nie można chwilowo umocować na ścianie na śrubach, to się ją ustawia na stercie cegieł i satelita hula.
– To działa w dwie strony. Jak Kieślowski kręcił swój „Dekalog”, oglądany w telewizjach całego świata, to dla widzów Ursynów był równie egzotyczny jak dla nas śródmieście Teheranu.
– Mało tego, jak przyjeżdżali turyści z Francji, to wcale nie byli ciekawi naszego Zamku Królewskiego, bo sami mają setki ładniejszych, tylko prosili, by im pokazać te kultowe blokowiska, gdzie Aleksander Bardini w swojej kawalerce rozstrzygał najbardziej fundamentalne zagadnienia moralne. Jak – co najmniej – Dostojewski. Więc nam teraz ten Teheran też nie przeszkadza. Ale w związku z Kieślowskim mnie w filmach Irańczyka przeszkadza jednak brak tego szerszego oddechu. Kieślowski sprzedawał historię z kroniki kryminalnej z „Życia Warszawy”, że pewien młodociany drań zabił taksówkarza, za co zostanie w majestacie prawa powieszony. Ale on to wiązał z piątym przykazaniem, dodawał temu perspektywy, oddechu, stawiał gruntowne dylematy moralne.
– A tutaj mamy za dużo rozmów przy zlewozmywaku, a za mało głębi.
– Właśnie. Za wiele międlenia w kółko starych spraw i urazów. Farhadi niebezpiecznie często wsiada na ulubionego konika: utajony kompleks niższości, poczucie winy za dawne grzechy, jakaś urażona męskość. Fajnie, ale to się nadaje na kanapkę psychoanalityka. Kieślowski w takich przypadkach prowadził widza co najmniej do katedry.
– Nawet jeżeli ta katedra stała na blokowisku, na Ursynowie.
– Nawet, a może przede wszystkim.
Klient / Forushande, reż. Asghar Farhadi 2016