Karol. Człowiek, który został generałem

Wielokrotnie pisałem, jak wielkim szacunkiem darzy mnie telewizja. Proszą mnie o wypowiedź tylko w kwestiach najważniejszych, wręcz fundamentalnych. Ogromnie dbają, bym nie trwonił swego autorytetu na sprawy błahe, niewarte wzmianki. Dlatego Polsat pytał mnie dziś o Kubę Rozpruwacza. A TVN wczoraj o dożynki w Poznaniu w roku 1974. Mój Boże, cóż to był za rok! Stuligrosz z Chórem dali 1000-czny koncert. Z „Cegielskiego” wyjechała setna ekskluzywna lokomotywa spalinowa, z fabryki samochodów rolniczych 1500-tny tarpan. W Operze – „Maraton gwiazd” z Heleną Vondrackovą. Oddano halę Arena (i to 28 czerwca, żeby ta data w Poznaniu trochę lepiej się kojarzyła). Oddano „deskę sypialną”, hotel Polonez. Arkady Fiedler z Puszczykowa skończył 80 lat, a nakład jego książek sięgnął 7 milionów. Urodził się półmilionowy Poznaniak.
Przed dożynkami był konkurs na hejnał. Wygrał go Jerzy Maksymiuk. Muzykolodzy do dziś są zdania, że to jego największe osiągnięcie w dziedzinie muzyki…

Ale wróćmy w nasze czasy.
W Sanoku jakiś młody człowiek pyta na parkingu, czy to miejsca płatne, czy nie. Bo nijak się nie może zorientować. Przypominam mu, że jesteśmy w mieście Zdzisława Beksińskiego (ma swoje rondo). A Sanok jest dokładnie taki, jak obrazy Mistrza. Pani w recepcji hotelu, której oddaję klucz od pokoju, prosi, bym zaczekał, bo „musi sprawdzić”. Sprawdziła, wróciła i mówi, że „w porządku”. Do wyniesienia z pokoju były dwie rzeczy: reprodukcja na ścianie i pojemniczek z mydłem w płynie. Nie powiem, korciło mnie. Pal sześć reprodukcję. Ale to mydło! Ale w sumie dobrze się stało – biegałaby za mną po ulicach (a ileż ich tam jest?) z krzykiem: „Złodzieju! Oddaj mydło!” Po co mi to? Najwyżej będę chodził brudny. Wielkie rzeczy!
A Beksiński jak gdyby nigdy nic stał sobie na Rynku:

No i pełno go było w Muzeum na Zamku. Ale nie on ściągnął moją uwagę, lecz artysta Marian Kruczek. A zwłaszcza jego dzieło „Moja matka” (1964). Od razu pomyślałem, że to ściema. Dlaczego? To oczywiste. Sam klasyk podpowiada, że to nie może być matka, bo „matka siedzi z tyłu!”. Tak powiedział!:

W synagodze w Lesku ta sama od lat galeria malarska. Bieszczadzka szkoła malarstwa polskiego skupia się na motywach połonin, Żydów (ale nie bankierów, tylko tych w chałatach) oraz zwierząt. Najchętniej wilków:

oraz kogutów (po angielsku „cock) w towarzystwie pań. Kto czytał „Raz w roku w Skiroławkach”, doceni ten fakt:

Panią w muzeum spytaliśmy o drogę na kirkut. Spojrzała na nas i powiedziała, że to blisko. Koło Urzędu Pracy. Nie oszukujmy się: oboje z Dorotą wyglądaliśmy tak, jak byśmy szukali pracy. I to w Lesku! Najpierw odnaleźliśmy Urząd, potem kirkut i dopiero tam zostaliśmy wyrąbani na całe 7 złotych. Już w synagodze było ostrzeżenie, że przy wejściu pobierają tam opłaty (nieprawnie) i adres, pod którym można składać skargi. Przychodzimy – na furtce kłódka. Nagle jak spod ziemi wyrasta pan, który oferuje bilety. Patrzymy przez płot: wszystko zarośnięte, w dodatku trzeba się wspinać na stromą górkę. Pan widzi nasze wahanie: „- No dobra, wpuszczę was na jeden bilet.” Z takiej oferty nie mogliśmy nie skorzystać, choć już wiedzieliśmy, że jest niezgodna z prawem. Ale czy to przypadkiem Bieszczady nazywamy „polskim Teksasem”?:

Pan nas wpuścił, zamknął furtkę za nami i zniknął. Wracamy, furtka zamknięta. Dorota wpadła w panikę, że teraz nas nie wypuści, jak nie zapłacimy kolejnych siedmiu złotych. Ale nie – pan sprawnie wyszedł z pobliskiego „sklepu spożywczo-monopolowego”, otworzył i grzecznie się pożegnał.
Ogromnie ujęła mnie gorliwość, jaką sanoczanie wykazują w obcowaniu z kulturą i tradycją żydowską. Żydzi są – jak wiadomo – Narodem Pamięci, Narodem Księgi. Ich dzieje, przekazy, tradycje, opowieści, folklor można kontemplować w nieskończoność. Powracać, dzielić się nimi. Zapewne aby to nieco ułatwić, umieszczono na żydowskim cmentarzu wygodną czerwoną kanapę, na której młodzi mieszkańcy miasta studiują godzinami dorobek tej wielkiej kultury. Tylko to szkło dookoła trzeba by usunąć, bo można buta podrzeć i nogę skaleczyć:

Oto droga na zaporę wodną w Solinie. Quiz: znajdź pięć szczegółów, którymi ta droga różni się od Krupówek, sopockiego Moniaka i deptaka w Międzyzdrojach:

Już podpowiadam. Kilka miesięcy temu pokazywałem maski popularne właśnie w Międzyzdrojach. Otóż w Solinie jest taka, jakiej tam w ogóle nie było:

W Baligrodzie, na środku miasta, stoi czołg. Tabliczka obok informuje, że taki czołg z Bieszczadami nie ma nic wspólnego. Z bandami w 1946 walczyły inne czołgi, ale taki historyczny egzemplarz zabrali do Poznania, a stamtąd przysłali ten. To myśmy taki kawał jechali do Baligrodu, żeby zobaczyć czołg, który był w Poznaniu!:

W Bieszczadach ciągle trudno się zatrzymać w zupełnie przypadkowym  miejscu na siusianie, żeby nie trafić na zapomniany cmentarz:

W Jabłonkach złożyliśmy należny hołd generałowi, który się kulom  nie kłaniał (zwłaszcza nie kłaniał się w tym właśnie miejscu). Nikt o biedaku nie pamięta, od kiedy zniknęły pięćdziesiątki z jego podobizną:

W Cisnej nie padało. Zdjęcie, żeby była podkładka, kiedy będziemy składać skargę na Krystynę Prońko:

Za moimi plecami Połonina Caryńska. Był czas, kiedy uważałem ją za moje centrum świata. Z tym, że wtedy patrzyłem na świat z wysokości tej połoniny. A teraz jak mam wysiąść z samochodu, żeby na jej tle zrobić sobie zdjęcie, już jestem zmęczony:

A to Tarnica – najwyższy szczyt w Bieszczadach. Przez wiele lat, jak po południu rozbiłem namiot w Ustrzykach Górnych, jeszcze przed zmierzchem biegłem na Tarnicę, ot tak, żeby się nie nudzić. Teraz też wszedłbym na Tarnicę. Ale zaraz potem bym umarł:

Ech, te cudowne bieszczadzkie konie! Tyle, że akurat dostały jeść i – nie były nami zainteresowane:

W cerkwi w Smolniku żyrandole z jelenich rogów. Dorota twierdzi, że jak by zrobić żyrandole z moich rogów, to można by oświetlić bazylikę w Licheniu:

I akcent optymistyczny. Ta pani tak się cieszy, bo pomogliśmy jej wyciągnąć samochód z rowu. Wpakowała się w niego, gdy próbowała nam zrobić miejsce przy cerkiewce w Liskowatem. Stanowczo za dużo tych cerkwi jak na jedne skromne Bieszczady:

Poczytajmy trochę, by nie popaść w oglądactwo.
Żeby mocniej wniknąć w ducha Bieszczad, czytam przewodnik z roku 1982 (autor: Zygmunt Kruczek). Co za styl! Dziś nikt już tak nie pisze…: „Wszędzie tam, gdzie istniały sprzyjające warunki, rozpoczęto tworzenie specjalistycznych gospodarstw rolnych i ferm hodowlanych, prowadzonych zarówno przez sektor uspołeczniony jak i indywidualny.”
Ten sam autor przybliża bardzo interesujące qui pro quo, do którego doszło na terenach dzisiejszego Zalewu Solińskiego w latach 40. XIX wieku. Oto emisariusze reformatora Edwarda Dembowskiego agitowali tamtejszy lud do wystąpień przeciwko panom. Jeden z nich, Julian Goslar, robił to tak niezręcznie, iż chłopi uznali go „za nasłanego przez panów zbója i pachołka”. Schwytali, uwięzili i poturbowali. Duża wprawa w posługiwaniu się językiem niewiele pomogła poecie Wincentemu Polowi, który przybył na te tereny z podobnymi zamiarami. We wsi Polanka został pobity przez chłopów i oddany w ręce Austriaków. „Zaś na dziedzińcu dworskim spalono rękopisy jego prac” – dodaje przewodnik.  Dorota na to: „- Szkoda, że nie wszystkie!”. Bo ona musi teraz te prace wypożyczać studentom.

Z lokalnej prasy:
„Super Nowości” podają, że w Dębicy nieznani sprawcy oblali farbą pomnik Armii Radzieckiej. Policja, jak zwykle, jest precyzyjna: „Do zniszczenia pomnika doszło w okresie od 31 sierpnia do 1 września.”
W Przemyślu pewien fan gier komputerowych ukradł w sklepie dwie konsole. Ścigany przez sprzedawców, rzucił się do Sanu, by przepłynąć rzekę wpław. Najwidoczniej lepiej znał się na play stations niż na telefonie komórkowym. Bo na drugim brzegu czekali już na niego policjanci.
W Jarosławiu w ramach Festiwalu Kultury Kresowej wystąpi Jerzy Połomski.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *