Jolanta Brach-Czaina „Szczeliny istnienia”

Jolanta Brach-Czaina „Szczeliny istnienia”:

Długo (i niepotrzebnie) odkładana lektura jednej z istotniejszych książek na temat istnienia.
Cytaty:

Nie chcę też mówić o bycie w całości, ponieważ nie spotykamy go w takiej postaci, tylko wcielony w konkret egzystencjalny: fakty, zjawiska, zdarzenia.

Milczenie bytu – a raczej fałszywe wrażenie milczenia – bierze się też z ogłuszającego gwaru ludzkich myśli i mowy, z hałasu, jaki wzbudzamy na planecie. Sens naszych słów jest nieporównanie bardziej ostry, atakujący, wyraźny niż zaledwie ujawniające się znaki połyskujące na powierzchni wiśni.

To samo „coś” może być dla jednego obiektem, a dla drugiego nie. Mogę minąć kamień nie zauważając go. Jeśli go jednak dostrzegę i kopnę, jego status egzystencjalny gwałtownie się zmienia. Dostrzeżony i kopnięty kamień to nie jest już anonimowe „coś” roztopione w bezmiarach bytu. Obiekty są bytami, które straciły anonimowość. Promieniują, prowokują, czekają, by ożyć naprawdę w polu naszej uwagi, której ofiarowują się bezinteresownie.

Wydawałoby się, że rozum jest władzą najbardziej wrogą tajemnicy. Tymczasem posługujemy się nim uparcie nie po to, by żyć w nudzie jasności, lecz by każdą tajemnicę sprawdzić, czy godna jest swego miana, i odrzucać z niechęcią wszystko, co dało się wyjaśnić, a zmierzać bez końca do jądra prawdziwie niepoznawalnego, które mogłoby wiecznie magnetyzować nas czarnym blaskiem, gdyż tylko w tajemnicę zapatrzeni umiemy żyć. Czeka na nas, rozparta w dzikości, nieuchronna. Próżno wzdragać się przed nią. Istnie nie od początku objawia się jako gwałtowne parcie ku niewiadomemu.

Kto podejmuje trud otwierania siebie, nie rozstaje się z ryzykiem.

Formuła porodu brzmi: niech to, co jest, będzie. Niewiarygodne przesłanie. Każe zapomnieć o cierpieniu, poniechać buntu. Oznacza akceptację wszystkiego, co zdarzyć się może. Wskazuje samo istnienie jako niezachwianą wartość.

Gdyby koleje losu były stałym źródłem szczęśliwości, nie musielibyśmy trwać podtrzymywani przez pierwotnie wszczepioną wiarę w wartość istnienia, bo pośród zdarzeń, z których każde zdawałoby się nam samo w sobie cenne, przechodząc od jednego do drugiego, pochłonięci i oczarowani, nie musielibyśmy poszukiwać wartości naczelnej, zdolnej zdarzenia usprawiedliwiać. One usprawiedliwiałyby się same. Jakby uprzedzając zbłąkanie w rozczarowaniu, inicjacja narodzin demonstruje uciążliwość jako spodziewaną, ważką cechę istnienia.

Gdyby koleje losu były stałym źródłem szczęśliwości, nie musielibyśmy trwać podtrzymywani przez pierwotnie wszczepioną wiarę w wartość istnienia, bo pośród zdarzeń, z których każde zdawałoby się nam samo w sobie cenne, przechodząc od jednego do drugiego, pochłonięci i oczarowani, nie musielibyśmy poszukiwać wartości naczelnej, zdolnej zdarzenia usprawiedliwiać. One usprawiedliwiałyby się same.

Narodziny demonstrują, że istnienie jest kardynalną wartością, ale nie objaśniają, dlaczego.

… każdemu dany jest tylko fragment świata, ograniczony krótkim łańcuchem czasu, miejsca, okoliczności, własnych sił wreszcie. Każdemu dana jest chwila. Objawiona w szczelinie istnienia.

To, co nas spotyka, jest tylko małym wycinkiem zdarzeń zachodzących w świecie, więc niczego nie należy odrzucać, bo i tak w ciasnym, zewsząd ograniczanym obszarze bytowania niewiele dane jest nam doświadczyć. Zatem wszystko, co się zdarza i co czynimy, pozostaje przyjmować z podziwem.

Wydaje się, że codzienna rzeczywistość ma swoje sposoby, by uczynić nas bezmyślnymi i zmusić, byśmy stali wobec niej bezrefleksyjni, nierozumni, rzuceni w zdarzenia, które niepostrzeżenie kierują nami. W codzienności cały czas coś się dzieje. Cichcem. A my nie protestujemy, bo tego nie zauważamy.

… zdarzenia codzienne są ostentacyjnie niezauważalne. Przepływają od istnienia do nieistnienia, w które zapadają, a swą krótką obecnością nie budzą uwagi. Codzienność jest bowiem rzeczywistością podwójnie umykającą. Przetacza się ku nieistnieniu i przejawia w niezauważalności. Jest przeźroczysta. Nie zostawia śladów. Nieliczne, jakie udaje nam się wypatrzyć, po chwili zaciera. Trzyma nas w przeświadczeniu, że nie tylko nie można jej uchwycić, ale i nie warto. Niezauważalność jest formą jej obecności. Ona tak właśnie istnieje i tak jest przez nas postrzegana: jako niezauważalna.

Codzienność składa się z czynności wciągających, dla których po chwili tracimy zainteresowanie. I w taki sposób spełnia się niemal całe nasze istnienie. Co za nieznośna huśtawka! Jakaż niestałość. Doprawdy dziwne, że to wytrzymujemy. Ale ważne jest nie tylko to, by nie wiązać dramatyczności wyłącznie z wielką sceną i widzieć ją w drobinach codzienności. Owszem, przyzwyczajeni jesteśmy patrzeć na to zjawisko poprzez teatr, gdzie podane jest w koncentracie artystycznym: skondensowane, powiększone, wysuszone i sztuczne. Ale przecież nie chodzi o teatr. Trzeba rozpoznać dramatyczność w jej naturalnej postaci zawartej w porządku istnienia.

Krzątactwo należy do naczelnych kategorii ujmujących obecność w świecie. Jest sposobem bycia w codzienności. Ptaka, człowieka, owada, bez wyjątków. Choć różnorodnie przejawia się krzątanie, stanowi dynamiczny fundament codzienności. Kto bytuje krzątaczo, ma w niej udział. To nas łączy. Należymy do bytów krzątaczych i z tej racji wchodzimy w codzienność. Podobnie jak mrówka i żuk gnojak.

Codzienność budowana jest ze znikających gestów, ulatujących problemów, z przedsięwzięć, które tracą znaczenie, gdy tylko zostaną wykonane.

Optymiści sądzili, że człowiek jest „z natury dobry”, pesymiści, że jest „z natury zły”, zawsze jednak idea doskonalenia moralnego opierała się na przeświadczeniu, że zło jest elementem ruchomym, dającym się oddzielić od ludzkiego postępowania.

… te dwie cechy z pewnością wyróżniają nas w świecie zwierząt: okrucieństwo i konstruowanie systemów etycznych.

Zakazy moralne często były formułowane w sposób odwetowy. Jeśli uczynisz zło, zło będzie uczynione tobie. Dokonają tego inni ludzie, bogowie lub los. Zasadę odwzajemnienia zła spotykamy we wszystkich religiach – nawet tak łagodnej, jak buddyzm – spotykamy w sztuce, gdyż motyw kary czy zemsty losu buduje klasyczną strukturę dramatu, a także występuje w baśniach i przypowieściach. Uporczywość tego przeświadczenia jest zastanawiająca, jeśli zważyć, że raczej nie wynika ono z doświadczenia. W rzeczywistości obserwujemy tyleż przykładów zła pomszczonego co bezkarnego.

Istotna jest nasza odpowiedź na zło. Zło możemy przyjąć, doświadczać go, cierpieć, a możemy z nim walczyć. Rozmaite mogą też być sposoby walki.

Możemy złoczyńców niszczyć lub miłować, lecz musimy zdawać sobie sprawę z tego, że są naturalną częścią ludzkiej wspólnoty i nas samych, i że wszyscy znajdujemy się po tej samej stronie. Poczucie moralnej przewagi nad złoczyńcą, orzekanie jego winy i potępienie to poddawanie się fikcjom agresywnej wyobraźni.

Zdarza się też czasem, że ktoś przeżyje wstrząs moralny i straci uprzednie przekonania, przyjmując stanowisko, które wcześniej zwalczał, a jedyne, co zachowuje, to twardość moralną. Głębokie przeświadczenie o własnej racji pozwala zawsze być po prawej stronie, nawet jeśli niedawno to właśnie była lewa. I zawsze są argumenty pozwalające zachować poczucie wewnętrznej prawości, gdy niszczy się aktualnego przeciwnika.

Nie zawsze naszym działaniom towarzyszy świadoma intencja powodowania zła. Często zło pojawia się samorzutnie. Można nawet powiedzieć, że cokolwiek robimy, jakiekolwiek mamy intencje, dobro i zło narastają wokół naszych działań. O obecności zła decyduje bowiem przeżyte przez kogoś, a wywołane naszym postępowaniem cierpienie. Intencja zranienia często nie odnosi zamierzonego rezultatu.

Waga czynu i przeżycia jest ruchoma. Czasem decydujący wpływ na powstające zło ma sam czyn, który niesie wielki potencjał sprawczy cierpienia i nieodparcie narzuca przeżytemu doświadczeniu jakość zła. Kiedy indziej czyn sam w sobie nie ma oczywistej mocy dręczenia i sprawstwo zła przesunięte zostaje na stronę ofiary, która własnym cierpieniem kreuje moc zła. Dopóki zło nie zostanie zrealizowane w przeżytym cierpieniu, nie może samą mocą czynu zaistnieć.

Ile zła wyrządzono w walce ze złem.

Zło nie dlatego jest niezbędne, że jest dla nas dobre, tylko dlatego, że jest złe. A jeśli koniecznie trzeba kierować się w życiu jakąś zasadą, to chyba tylko tą, żeby niczego w nim nie marnować. Nie trwonić też zła. Zło dane jest nam do przeżycia i my ofiarowujemy je innym.

W dramacie greckim bohater wstępował w konflikt tragiczny z własnej woli i czynił to w imię wyznawanych wartości. Zmaganie mogło być śmiertelne, ale nigdy w pełni negatywne. Antygona i Kreon niszczą się wzajemnie, gdyż jedno z nich broni starych praw rodowych i narzuconych przez nie obowiązków, a drugie praw społecznych, wymagających ukarania zdrajcy, a więc także staje w obronie zasad. Ich konflikt jest konfliktem wartości wyznawanych i cenionych tak wysoko, że skłonni są ponieść najdotkliwsze konsekwencje czynów i wytrzymać każde cierpienie. Także przykuty do skały Prometeusz znosi ból zapowiedzianych męczarni, które sam wybrał decydując się na kradzież bogom i ofiarowanie ludziom ognia. Czy można to porównać z tragedią człowieka, którego los dopada znienacka, bez powodu skazując na tortury i śmierć? Sztuka zawsze znajdowała sposoby, by unikać tragiczności w pełni negatywnej, pozostawiając tę ostatnią realnemu życiu.

Filozofowie i dramaturdzy greccy nie cenili cierpienia. Przekonani byli, że postawą, jaką przyjąć trzeba wobec przeciwieństw losu, jest dzielność. Jakkolwiek okrutne plagi dosięgały tragicznego bohatera, zdawał się znać ich przyczyny i wiedział, że wobec obowiązku, jaki nakłada nań los, cierpienie musi być pominięte. Jeśli żalił się, to tylko by podkreślić, jak wysoką cenę potrafi płacić za spełnienie swego zadania. Samo cierpienie zdawało się nie mieć znaczenia ani wartości. Więcej uwagi poświęcała cierpieniu kultura żydowska. Hiob nie kryje rozpaczy, a cierpiąc pozostaje wierny Temu, który nań cierpienie zsyła. Tak wchodzi w krąg udręki, bo niszczy go i buduje ta sama siła. Zadawane mu cierpienie nie jest karą, skoro nie popełnił winy. Jaki więc może mieć sens? Pojawia się sugestia, że w świecie urządzonym w sposób doskonały i człowiek dążyć winien do doskonałości, a cierpienie osiągnięcie jej umożliwia. Choć Hiob zdaje się wierzyć tej wykładni zdarzeń, dziś może się nam wydawać wątpliwa.

Szczególną rangę nadało cierpieniu chrześcijaństwo. Tu sam Bóg działa cierpiąc. Tym samym objawiona zostaje boskość cierpienia rozpoznanego wśród najwyższych wartości, wyniesionego na krzyżu, górującego nad światem. Czy nie za małą wagę przywiązujemy do faktu, że na szubienicy można być wyniesionym, że powieszony góruje nad nie powieszonymi? Ale co takiego kryje się w cierpieniu, że ono nęci Boga? Gdyby chodziło tylko o odkupienie, wszechmoc boska mogłaby zbawić ludzi w inny sposób. Gdyby chodziło tylko o miłość, czy nie wystarczyłoby wyznanie jej, czego najprostszą konsekwencją byłoby przebaczenie win? Tyle że bezpośrednie wyznanie miłości prowadziłoby do odwrotnych oczekiwań niż te, które dopuszcza symbol krzyża. Wcielenie miłości musiałoby przecież polegać raczej na odjęciu cierpień tym, których się kocha. Ale tu wyraźnie Bóg sam chce cierpieć, co pozwala się domyślać, że cierpienie kryje coś godnego boskiego doświadczenia. We wzorze, jaki chrześcijaństwo ma w Chrystusie, wartość cierpienia zostaje oznajmiona z najwyższą mocą, ale przyczyna tej wartości pozostaje ukryta. Nawet odwraca się uwagę od istoty sprawy, prowadząc ją ku problemom miłości i odkupienia.

Wielkim wzorom bohaterów tragicznych i cierpiącym bogom musi być jednak przeciwstawione doświadczenie zwykłego człowieka. Są one bowiem niewspółmierne. Zaskoczony brutalnością zdarzeń przypomina raczej robaka przydepniętego butem i konwulsyjnie poruszającego resztką odwłoku wystającą na zewnątrz spod zelówki niż tragicznego bohatera świadomie prowokującego los. Zaatakowany przypadkowo, zdezorientowany, bezsilny. Do tragedii nie prowadzi go walka o wyznawane wartości, tylko przypadek. Jeśli ktoś ginie broniąc ideałów, jest w sytuacji nie w pełni negatywnej i dlatego jeszcze nie tragicznej. O tragedii trzeba mówić raczej wówczas, gdy nie wybiera się cierpienia z miłości do innych, czy w walce o własne przekonania, lecz zostaje nagle powalonym przez niezrozumiały atak zła. Zniszczenie, jakie następuje, nie ma uzasadnienia w czynach ani wyborach, jest poza zasięgiem woli prześladowanego. Cierpienie prawdziwie tragiczne nie ma racji, jest absurdalne.

Spójrzmy na wielkie wzory naszej kultury: kto chciałby zamienić się na los z Antygoną, Hiobem czy Chrystusem? Wszyscy chcą być szczęśliwi i nie dostrzegają wartości wyniesienia przez okrucieństwo prześladowań. Wyróżnienie polega na intensywności doświadczenia egzystencjalnego, co kusić może herosów, a nas spotyka wbrew woli. Przez przypadek.

ścierka do podłogi jest przedmiotem zwykłym, oswojonym wielokrotnym używaniem, bardzo pospolitym. Jest do głębi szara. To łączy ją z codziennością. Zresztą należy do niej nie tylko z racji szarego koloru, do którego zawsze uporczywie zmierza, lecz także z powodu swych funkcji. Elementarnych jak codzienność. ścierka nie opuszcza porządku egzystencjalnego. Co więcej, leży u jego dna. Nie na powierzchni. Nie jako efektowny dodatek. Tylko u podłoża. Należy do przedmiotów pierwotnych towarzyszących naszemu wysiłkowi egzystencjalnemu budującemu codzienność. Obiekty nisko położone, przylegające do ziemi, być może z tej bliskości czerpią siłę i zawdzięczają jej powagę. Jakkolwiek próbowalibyśmy pomiatać i gardzić nimi, wstydliwie ukrywając je – jak szmatę – za rurą zlewu, nie możemy odebrać im spokojnej aury naturalnego znaczenia, niekwestionowanej niezbędności. W ścierkach do podłogi nie ma kokieterii.

Zauważamy, że stanów czystości i brudu nie powinniśmy kategorycznie przeciwstawiać, bo mieszają się i przenikają wzajemnie jak czerń i biel w szarości ścierek. Wniknięcie To, co niewidoczne, ukryte bywa w szparach, szczelinach, pęknięciach prowadzących w głąb, pod powierzchnię, na drugą stronę rzeczywistości.

Na powierzchni jesteśmy, w szparach bywamy. Gdy nuży nas wypłaszczająca pewność, o szczelinach marzymy. Niczego to nie zmienia, nie przyspiesza, bo szpary odsłaniają się przed nami niespodziewanie. Same. I wpadamy w nie nagle. Jest to łaska otwierającej się dla nas rzeczywistości.

Pośród innych doświadczeń miłość wyróżnia się szczególną kondensacją przeżycia. Bo przecież nie jest jedynym znanym nam źródłem radości, lecz szczególnie głębokim, i jedną z wielu przyczyn wielkiego cierpienia. Więc nie spotyka nas w miłości nic takiego, czego nie byłoby gdzie indziej, ale to właśnie, co jest, przenika nas całkowicie i jakby ostatecznie. Stajemy w obliczu istnienia.

Chodzi o to, by rozważyć, czy mięso, emanując ku nam mięsnością i powierzając nam swoją tajemnicę, odsłania przed nami również jakąś tajemnicę naszego bytu. I czy możemy lepiej zrozumieć siebie, gdy poddajemy się temu, co płynie od mięsa.

Wspólnotą stworzeń rządzi prawo pokarmu: pochłaniamy się wzajemnie, sami będąc nieodwołalnie skazani na pochłonięcie. Naszym przeznaczeniem jest istnieć dzięki pokarmowi, jakim są dla nas inne stworzenia i stać się pokarmem dla nich. Uczestniczymy w kosmicznej uczcie kanibali. Wolno nam jeść od pierwszej chwili, gdy do niej przystępujemy, aż do czasu, gdy sami zostaniemy zjedzeni. Życie sprowadza się do uczestnictwa w tej kosmicznej uczcie. Wszystko jest pokarmem i my nim jesteśmy. To jest podstawowe prawo istnienia. Nieprzyjemne, gdy pomyśleć o tych, których kochamy i o nas samych.

Przyjmując inne stworzenie jako pokarm, dokonujemy transformacji śmierci w życie. Na razie jest to śmierć innej istoty a nasze życie, ale z czasem wszystko zostanie wyrównane. Za każdym razem, gdy połykamy inne ciało, stajemy się miejscem przejścia przez śmierć na drugą stronę życia. Przemiana ta ustanawia świętość aktu jedzenia, szczególnie wyrazistą, gdy przyjmowanym pokarmem jest mięso.

Gdy nadchodzi śmierć, powinniśmy z wdzięcznością pomyśleć o tych wszystkich stworzeniach, które w ciągu życia zjedliśmy, bo były ofiarą służącą naszemu istnieniu. I powinniśmy modlić się do tych stworzeń. A następnym powiedzieć: jedzcie! To jest moje ciało i moja krew.

Jeśli zasada cogito ergo sum była samozwańczą próbą wyrwania myślącego podmiotu ze wspólnoty istnień i imaginacyjnego zawieszenia go ponad całością, edo ergo sum przywraca nam świadomość miejsca równoprawnego pośród istnień. Myślę, że nie należy tym gardzić.

Jeśli zasada cogito ergo sum była samozwańczą próbą wyrwania myślącego podmiotu ze wspólnoty istnień i imaginacyjnego zawieszenia go ponad całością, edo ergo sum przywraca nam świadomość miejsca równoprawnego pośród istnień. Myślę, że nie należy tym gardzić.

Filozofia łączności człowieka ze światem, a nie oddzielenia, nie wymaga więc żadnych dodatkowych założeń poza dostrzeżeniem samojedztwa jako bezwzględnej zasady funkcjonowania wspólnoty, która kosmiczną ciszę zakłóca ruchem żuchw. Myślę czy nie myślę, czuję czy nie czuję, moje miejsce jest na wspólnym stole.

Nasze istnienie nie jest absurdalne, skoro stanowimy mięso dla innych. A także możemy czerpać stąd minimum pewności moralnej: cokolwiek zrobimy, jakkolwiek wielką popełnimy zbrodnię, nasze istnienie nigdy nie stanie się totalnie złe, bo zawsze posłużymy jeszcze jako pokarm dla życia.

„Wziął chleb i odmówiwszy błogosławieństwo, połamał i dał uczniom, mówiąc: »Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje«. Następnie wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał im, mówiąc: »Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów« (Mt. 26, 26-27). I tak dzieje się zawsze, gdy zjadane jest ciało. Istnienie zostaje usprawiedliwione i ustanowiona wspólnota.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *