Jerzy Siewierski „Barliet i nieżywa służąca” 1984:
Opowiadanie kryminalne na wieczór. Pastisz powieści Simenona.
Cytaty:
To był jeden z tych listopadowych dni, kiedy ciężkie chmury dotykają stromych dachów domów, chodniki pokrywa delikatna warstewka błota, a powietrze przesiąknięte jest wilgocią, która przenika pod ubrania przechodniów.
Siedzieli w małym bistro przy ulicy Świętej Agnieszki. Za oknami rozlewał się wilgotny listopadowy półmrok. Pili czerwone młode wino. Barliet zamówił małże i sałatkę z krewetek i długo się wahał, czy nie lepiej pasowałaby do niej lampka koniaku.
Wszedł do małego bistro, jakby był tylko jedńym z klientów. Lokal był mały i dość obskurny. Lada ze staroświeckim ekspresem do kawy, gablota z kanapkami, sześć niewielkich stolików z marmurowymi blatami, a wszystko jakby lekko przysypane warstewką kurzu, którego w rzeczywistości tu nie było. Marchais królował za bufetem. Robił wrażenie tłustego, naje dzonego pająka czatującego w rogu pajęczyny.
Barliet wskazał fajką rqzwieszone nad łóżkiem fotografie wy cięte z „Playboya”: — Nie woził pan żadnych dziewcząt na motorze? — Czasem. Koleżanki ze studiów — powiedział Louis i lekko się zaczerwienił — a te fotografie… — Nie potrzebuje się pan tłumaczyć — uśmiechnął się Bar liet — znam życie. Za czasów mojej młodości nie było niestety „Playboya”. Musiały nam wystarczyć kolorowe pocztówki sprzeda wane pokątnie w okolicach placu Pigalle. Zanim się ożeniłem, mia łem ich całą kolekcję.
Być może ten chłopak uwiódł Angelikę. Ale jej nie zabił. Ma niewzruszone alibi na przedwczorajszy ranek. Od godziny ósmej trzydzieści prze bywał w towarzystwie niejakich Franciszka Dauvet i Filipa Becau. Widziało ich razem kilkanaście osób. Ci panowie zajmują się kol portażem holenderskich wydawnictw pornograficznych. Oferują je turystom na placu Pigalle. Bergeret działał wraz z tymi panami. Tego rodzaju proceder jest karalny. Bergeret długo nie chciał się przyznać, że maczał w nim palce. W końcu zrozumiał, że lepiej od powiadać za rozpowszechnianie pornografii niż za morderstwo.
Listopadowy deszcz za oknem mżył równomiernie, a prze moczony gołąb wolno spacerował po parapecie.
Małże i krewetki? W PRL? W godzinach pracy? To chyba nie tyle pastisz ile paszkwil.
Jak by obywatelowi PRL kazali jeść małże albo krewetki (zamiast – jak Pan Bóg przykazał – salceson) to by się uważał za prześladowanego politycznie.
Dopiero w naszych czasach dojrzał do ośmiorniczek.
No tak, jak to było w Konopielce: Drugie danie? Drugie sranie. Zlewaj, syp kartofle.”