Jerzy Parfiniewicz „Śmierć nadjechała fiatem”:
Na sen.
Cytaty:
Bo przecież Włochy dla nas, kobiet, to przede wszystkim bluzeczki. No i złoto. Kasia wstała z krzesła. ‒ Masz rację.
A sklepy! Kochani, toż to istne sezamy z bajki! Trzeba mieć tylko pieniądze, dobrze nabity portfel, i kupisz wszystko o każdej porze dnia!
‒ A wiecie, że Kasia zasmakowała w ich kawie? Nazywa się to cudo „capuccino”. Filiżanka kosztuje tysiąc lirów przy stoliku, czyli „al tavolo”, a siedemset na stojaka, czyli „al banco”… Ale rzeczywiście to jest marzenie! ‒ A sam to nie piłeś? ‒ Kasia udała obrażoną. ‒ Po dwie, trzy dziennie…
Właśnie! Dotychczas rozszyfrowałem tylko jedną z twych cech. Nie zmarnujesz żadnej okazji, by zarobić parę złotych… ‒ W myśl zasady: pieniądze szczęścia nie dają, ale spróbuj być szczęśliwy bez pieniędzy!
Luciński rozłożył ręce bezradnym gestem. ‒ Znasz moje zdolności handlowe… Są takie jak w pewnym starym dowcipie: wywożę z Polski do Bułgarii wypalane figurki z gliny. Tam wymieniam je na olejek różany. Ten z kolei wymieniam na Węgrzech na paprykę, którą w Czechosłowacji wymieniam na glinkę do produkcji figurek… ‒ I co najciekawsze, to się opłaca! ‒ roześmiał się Szyndziela.
‒ Bez materiałów pędnych nawet rozmowa zwalnia tempo! ‒ Szyndziela zaczął otwierać butelkę z wódką.
Przyjechał do niego niedawno jakiś pociotek z Francji. Więc, jak to u nas, Szczęch od razu nakrywa stół. Na stole stawia wyborową. Francuz, widząc to, pyta z troską w głosie: „Mon cher ami! Po co taki wydatek! Dlaczego kupiłeś tak drogą wódkę? Wystarczyłaby przecież butelczyna jakiegoś taniego francuskiego koniaku!” Wybuchnęli śmiechem.
Przed wyjazdem do Włoch miał tu trochę kłopotów. Ot, chociażby po tym, gdy skrytykował na jednej z narad produkcyjnych zastępcę dyrektora za wykorzystanie samochodu do celów prywatnych w czasie, gdy akurat trzeba było pojechać do Ministerstwa z dokumentacją nowego panela do centrali automatycznej. Rezultat? Przy najbliższym rozdziale premii „zapomniano”, że brał udział w opracowywaniu usprawnienia.
Kupimy samochód. Chciałbym go już mieć! ‒ Wyobrażam sobie, co się wtedy będzie działo! ‒ Kasia westchnęła z rezygnacją. ‒ Będziesz jak lunatyk bez przerwy biegał do okna! ‒ A co ty myślisz? Wiesz, ile jest kradzieży? ‒ To kup malucha! Będziesz mógł go trzymać w łazience!
Kapitan Jerzy Morawski biegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Jednak przeliczył się z możliwościami. Już od połowy piętra zwolnił tempo. Gdy sięgnął po klucze do mieszkania, był porządnie zmęczony. Cóż robić? ‒ pomyślał. ‒ Im więcej srebra na naramiennikach, tym coraz ciężej.
A wiesz chociaż, co się dziś stało? ‒ Skąd mogę wiedzieć? ‒ Otóż na podwórku chłopcy, koledzy Marka, nie chcieli się z nim bawić, bo jest synem gliniarza. A mnie naubliżano w kolejce, że milicja ma swoje sklepy, to niech tam kupuje. 44 ‒ Głupi ludzie ‒ próbował zbagatelizować sprawę Morawski.
‒ Bo widzisz, jak jest. Bez przerwy mówisz mi, że milicjanci chronią uczciwych ludzi przed łobuzami, że zwalczają nadużycia, że opiekują się dziećmi. ‒ Tak. Zgadza się. ‒ To wszyscy powinni milicjantów lubić. A dlaczego na mnie koledzy krzyczą, że jestem synem gliniarza? I nie chcą się ze mną bawić? ‒ Nie lubią milicji ci, których zwalczamy: złodzieje, 45 bandyci, aferzyści. ‒ To aż tylu ich mamy?
Niby wszyscy zazdroszczą milicji, że u nas zarabia się ogromną forsę, ale przyjść do pracy to nikt nie chce. Bo po co się użerać z pijakami, babrać w trupach, łazić po ulicach, po deszczu i śniegu. O, krytykować milicję to jest komu! Wygadywać najbardziej nierealne brednie. Dopiero jak taki filozof zostanie obrabowany, to krzyczy: Kochana milicjo! Obrońcie, pomóżcie! ‒ To rzuć tę robotę. Teraz dobrze płacą i gdzie indziej. Gdy dali wszystkim tę wałęsówkę, to w pierwszym lepszym zakładzie zarobisz więcej niż w milicji. A i ubliżać nam nie będą. ‒ Ale ja lubię swoją pracę! ‒ krzyknął Morawski.
‒ Przestań politykować. Wszędzie, gdzie się człowiek ruszy, tylko polityka i polityka. Żona nie chce spać z mężem, bo ateista. Mąż nie rozmawia z żoną, bo partyjna. Zwariować można! ‒ W takich czasach żyjemy. Dziwisz się ludziom? Dziwisz się manifestantom, rzucającym kamieniami? ‒ Nie, nie dziwię się… To, o co oni walczą, my podnosiliśmy w organizacji młodzieżowej już wcześniej.
Jedząc raczej starszawe ciastka, popijając je zimną herbatą, zastanawiali się nad składem napoju, zwanego w karcie „firmowym”. Bondaruk skłaniał się do uznania płynu za środek do mycia szklanek po herbacie, podczas gdy Krystyna stała na stanowisku, że jest to środek dezynfekcyjny, mający zapobiec zatruciu po zjedzeniu ciastka.
‒ Najpierw trzeba rozbić bezpiekę i milicję. To darmozjady. Nic nie robią. Żyją za nasze pieniądze. Do tego pozwalają chodzić spokojnie łobuzom, a spokojnych obywateli wsadzają za niewinność. ‒ Bo te cwaniaki to im się opłacą… A biedny człowiek nie ma czym. ‒ Dlatego gliniarze żyją jak burżuje. Mieszkanka, przydziały, pensje, że aż mózg staje. ‒ Trzeba wreszcie z nimi zrobić porządek ‒ perorował najgłośniej mężczyzna o czerwonej, pokrytej liliowymi żyłkami twarzy. ‒ Bo dopóki bezpieka będzie rządziła, nie można mówić o wolności! Jacek odsunął energicznym ruchem napoczęte ciastko. ‒ Idziemy stąd, bo czuję, że zrobię jakieś głupstwo.
‒ O, do diabła! ‒ zaklął Nowak. ‒ Nadzialiśmy się na malarzy hasełek! Nie lubię takich imprez. Albo polityka, albo solidny rozbój. ‒ Kiedy to nieraz łączy się z sobą! ‒ Ja o czym innym. Nie lubię facetów biorących za coś forsę, a wyręczających się ideowcami. U mnie jest tak: robimy skok i dzielimy się po równo. ‒ Mylisz się. To nie są ideowcy. Ci pewnie nie mają żadnej idei. Kazano im malować hasła, to je malują. 65 Kazano by im rzucać kamieniami, to by rzucali. Wiesz, że wielu młodych lubi rozróby. „Młodzi” skończyli swą pracę i szybko oddalili się. ‒ Bierz się do roboty!
Z fasonem zajechali przed szpital. Nikt nie pytał kapitana, po co idzie i do kogo. Nie dziwił się temu. W szpitalach coraz mniej personelu, coraz częściej namawia się krewnych, by dyżurowali przy chorym. W tej sytuacji, gdy po szpitalu kręci się wiele obcych osób, kto będzie się trudził zadawaniem pytań.
Jadąc powoli wzdłuż chodnika zobaczyli przed jednym ze sklepów kolejkę. ‒ Co tu sprzedają? ‒ zapytał Morawski mijającą ich kobietę. ‒ Żarówki. Dają po pięć. ‒ Kobieta z dumą pokazała sprawunek. ‒ Jak żarówki, to lecę do kolejki ‒ powiedział Morawski i wyszedł z wozu. ‒ Jak żarówki, to i ja biorę ‒ zawtórował mu kapral Zych i stanęli w kolejce.
Na powierzchni stawu, marszczonego lekkim powiewem ciepłego wiatru, drgały srebrzyste łuski promieni wyłaniającego się zza chmury słońca. Było cicho. Monotonny szum poruszanych rytmicznie trzcin, gęsto zarastających staw, i jednostajny plusk wody o brzeg, stwarzał atmosferę lenistwa i senności.
Przenieśli mnie kilka miesięcy temu. Na komendanta posterunku w Pyrach. Poprzedni nie wytrzymał nerwowo i zwolnił się ze służby. Wiesz, jak jest… Teraz złodzieje, prostytutki i ci, co z nami mieli do czynienia, wyżywają się. Kilka razy wybili szyby w jego mieszkaniu. Na drzwiach malowali szubienicę. Syna mu pobito. ‒ Tak, doczekaliśmy się czasów.
Wierzą w najgorsze brednie. ‒ Ale taka jest prawda. Nie pomogą żadne wzniosłe hasła. Jeżeli szary człowiek nie będzie mógł zrobić zakupów bez problemu, załatwić sprawy bez odsyłania od Annasza do Kajfasza, to najwznioślejsze hasła są do dupy. Dla zwykłego obywatela ustrój może się nazywać socjalistycznym czy kapitalistycznym. To nieistotne. Dla niego jest ważny dach nad głową, dostatnie życie, spokój ‒ rzekł wędkarz.
Ekspedientki złapały złodzieja, który ukradł klientce torebkę. Wezwały sierżanta, który coś załatwiał obok w księgarni. Gdy milicjant wyprowadzał złodzieja, przed sklepem zgromadził się tłum. Wyszli przed sklep. Wtedy złodziej zaczął krzyczeć, że jest niewinny, że sierżant go bił, bo on upomniał się o sprawiedliwość. Ktoś z tłumu krzyknął: „Bić gliniarzy”. I tłum natarł na sierżanta. ‒ A złodziej? ‒ Pewnie uciekł. ‒ I nikt nie rzucił się na pomoc? ‒ Ano nikt. ‒ A dlaczego pan nie wyjaśnił, o co chodzi? ‒ A bo to moja sprawa? To sprawa milicji. ‒ Mężczyzna wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i poszedł w dół ulicy. Kapitan Morawski z trudem pohamował wzburzenie.
‒ Przyniosłeś coś na obiad? ‒ doleciał go z kuchni głos żony. ‒ Skąd miałem wziąć? Przecież kolejki stoją już od piątej rano.
Zniknęła w bramie. Przeszła przez ciemne podwórze-studnię. W powietrzu unosiła się woń stęchlizny pomieszana z zapachami gotowanych obiadów. W uszy biła kakofonia dźwięków: program radiowy zmieszany z nagraniem magnetofonowym.
Doręczycielka ściągnęła windę. Wjeżdżając na drugie piętro, wzdrygnęła się parę razy ze strachu, gdyż urządzenie to, pamiętające jeszcze trzydzieste lata, miotało się gwałtownie na boki przy akompaniamencie zgrzytów i pisków. Mimo obaw dojechała szczęśliwie na drugie piętro.
‒ Przesłuchiwany wyjął z kieszeni spodni chustkę i nerwowymi ruchami otarł pot z twarzy. ‒ Czemu się pan denerwuje? ‒ spytał kapitan. ‒ Ja! Ja się nie denerwuję! ‒ szybko zaprzeczył. ‒ Jak to nie? Ręce panu drżą. Poci się pan… ‒ To już taka natura człowieka. Kto ma do czynienia z milicją, musi być zdenerwowany. ‒ Nawet wtedy, gdy milicjant pomaga obywatelowi? ‒ uśmiechnął się kapitan.
‒ Nie możemy też pozwolić sobie na zbyt wiele uczucia… Właśnie taka chwila może nas kosztować życie. Pamiętasz Wójcika? ‒ Pamiętam. Dobry był kolega. ‒ Był… Dlaczego? Bo zawahał się. Strzelać, czy nie? Ten drugi nie miał takiego dylematu moralnego… I nie ma już Wójcika między nami.
‒ A to, że nie liczył się z tym, że ogłuszenie może mieć dla Lucińskiego tragiczne konsekwencje? Już nie mówmy o śmierci! Cios mógł spowodować stały paraliż, zanik pamięci, czy ja wiem co jeszcze? I to jest przerażające. Że na taki czyn decyduje się człowiek inteligentny… ‒ Szyndziela ma dyplom inżyniera, ale to nie znaczy, że jest inteligentny.