Janusz Rolicki „Lepsi od Pana Boga. Reportaże z Polski Ludowej”

Janusz Rolicki „Lepsi od Pana Boga. Reportaże z Polski Ludowej”:

Głównie reportaże wcieleniowe, w których się specjalizował. Mimo, że z lat 60., pozostają bardzo nowoczesne. Pomysłowe, dociekliwe, staranne.
Ze Wstępu: „Na życzenie redakcji zatrudniał się w kolejnych zakładach, pracował tam kilka, kilkanaście tygodni, a potem swoje doświadczenia szczegółowo opisywał w tekstach. Nikt przed nim niczego nie udawał. Jego bohaterowie traktują go jak swojaka, a nie jak pana redaktora z Warszawy, który przyjechał na jeden dzień z gospodarską wizytą i należy mu świat upiększyć. Na początku lat sześćdziesiątych opublikował dziesięć takich tekstów, ważnych, poruszających i głośnych. Zapewniły mu popularność i rozpoznawalność w świecie dziennikarskim, zanim jeszcze skończył trzydziestkę. Reportaże Rolickiego to prawda i szczerości. I niezwykłe świadectwo epoki. Jego teksty przebijają gładką fasadę gomułkowskiej propagandy, obnażając partyjniactwo, kolesiostwo, cwaniactwo, łapówkarstwo. To Polska sauté, bez pudru i ideologicznych upiększeń. Czysty PRL.”
Cytaty:

Noszę na windę płytki dachowe. Robota jest ciężka. Pot kapie z czoła. Na szczęście mój współpracownik, Bogdan, jest sympatycznym chłopcem. Wypytuję go, ile można zarobić i jaka jest praca. Bogdan odpowiada – znamy się zaledwie od czterech godzin – dobrze zarobić mógłbyś, jeślibyś znalazł kupca na materiały budowlane. – Pracując normalnie wyciągniesz, co najwyżej, dwa patyki – słyszę.

Czesiek już drugi raz bierze z budowy do siebie na wieś krzynę cementu. Podziwiam tego chłopaka. Bierze on bowiem jedną czwartą lub jedną trzecią worka cementu pod pachę i wiezie ten skarb do domu. Nie wstydzi się tego. Koledzy jadący z nim samochodem widocznie dają mu na to milczące przyzwolenie. Jeśli przez kilka dni powozi tak cement do chaty, to wkrótce będzie mógł podmurować stodółkę gospodarczym systemem.

18 sierpnia. Wożę taczkami beton. Dziś znowu do pracy nie przychodzi kilku robotników. Pytam operatora, dlaczego część z nich chodzi w kratkę. – A bo to im zależy na robocie? – mówi. – Mają domy, trochę ziemi, świnie, krowy, to im nie pilno do roboty. Tu sobie tylko dorabiają. Jak ich z roboty wyrzucą, to i tak nie stracą chleba. A w ogóle to mają lepiej niż my, bo żyjemy tylko z tego, co tu zarobimy.

Moi koledzy to chłopi z okolicznych powiatów. Przyjeżdżają tu do roboty ściągnięci mirażem pegeerowskich zarobków. Najczęściej do roboty kaptuje ich kierownik lub brygadzista. Zjawia się „starem” w którejś z przeludnionych wiosek i zaczyna namawiać. Obiecuje dużo pieniąchów. Zabiera każdego, kto tylko zechce jechać na dwa tygodnie do roboty. Bez tych ludzi gospodarstwo by splajtowało.

Jestem ceniony przez mych towarzyszy. Mam gazety. A wszystko przez te „kliny”. Drugiego śniadanka nie można ot, tak sobie, brać do roboty w garści, trzeba je owinąć. Papieru nie ma. Najlepiej więc w gazetę. Im większa gazeta, tym więcej z niej pożytku.

Po obiedzie wiążemy z Frankiem sadło, leżymy na łóżkach. – Wiesz co – mówi do mnie podniecony – głupie baby lały się dziś przy młocce. Najpierw se gadały, a potem jak jedna nie uchwyci drugiej za włosy, jak nie zacznie szarpać. Wydawało się, że wyrwie babie wszystkie kłaki. Pobiły się o chłopa z wioski. Mówię ci, te baby to het głupi naród.

– No, może coś da się zrobić – mówi Felek. – Oni, ci poprzedni likwidatorzy – jak wiem – dokonali tzw. likwidacji wstępnej, my natomiast wykonujemy ostateczne oszacowanie szkód. Co prawda, niestety – dodaje ze smutkiem – musimy opierać się na sporządzonych przez nich analizach, ale przecież będziemy brali pod uwagę również i obecny stan pola. Zachęta dobrze została zrozumiana, bo pan Grzdyl, marszcząc czarną szczecinę okalającą od ucha do ucha jego twarz, wtrąca: – Róbcie, panowie, tak, abym nie był stratny i abyście wy na swoje wyszli – z tymi słowami wsuwa na stół, ruchem podobnym do wyprowadzenia piłeczki pingpongowej, dwa zmięte banknoty stuzłotowe.

Tymczasem w drukach „obliczenie szkody w tytoniu“, już częściowo zapisanych, pojawiają się liczby wpisywane nie atramentem, jak każe instrukcja, ale ołówkiem. Jeszcze przed wyjściem w pole grupowa prosiła gospodarzy o ołówek miękki, broń Boże, nie kopiowy. Ołówek miękki, jak stwierdzę później, jest łatwościeralny. Z liczbą wpisaną takim ołówkiem można zrobić wszystko: zmienić ją, przeinaczyć, aby później móc manipulować nią, gdy przychodzi do obliczenia, tak aby wyszła suma dogodna dla likwidatora – i gospodarza, jeśli jest oczywiście mądry.

Bo konwojenci wypracowali system walki z tym cholernym bydlęcym obyczajem – jedzenia i trawienia. Dobrze np. jest świnię wygłodzić, a potem nakarmić piachem z cukrem, aby nie strawiła i nie zrzuciła wagi. Dobrze jest krowie dawać sól, aby przed rzeźnią piła nie 5–10 litrów, lecz 30 lub 40.

Pan wie, fucha fuchę żywi. Każdy chce żyć. Żeberka trzeba kupić, to nie takie proste. Zresztą ja mam fuchy, pan prace zlecone i koło się zamyka. Trzeba sobie radzić, zarobić na masło do chlebusia. No nie… – tu zrobił krótką pauzę. – Kosztować to będzie, pan rozumie, trzeba w porozumienie wchodzić. Inni zapobiegliwsi to, kochany, załatwili takie sprawy jeszcze wtedy, gdy dom był w budowie. Teraz to inna rzecz, ale można. Chociaż wie pan – tu zamyślił się – bywają i wpadki z tym przedwczesnym budowaniem. Niedaleko stąd budowaliśmy dom, jakaś kobieta zamówiła kafelki w łazience, odpalantowano jej, jak się patrzy, o potem okazało się, że pomyliła numery domów i kafelki w cudzym mieszkaniu zafundowała.

No, i nie przyszli – mówi chichotliwym głosem kierowniczka. Ze zdenerwowania dostała wisielczego humoru. Śmiech jej nie jest jednak swobodny. – Pewnie źle pani rozpropagowała prelekcję – mówi instruktorka. – Co też pani mówi – oburza się kierowniczka. – Wczoraj od samego rana malowałam te cholerne afisze, nie obrażając pana autora – zwraca się do poważnie wyglądającego dziennikarza z województwa. – A w internacie, szkole, była pani?

Ten reportaż to autoironiczna relacja z tak zwanego „Apo”. Skrót ten, oznaczający spotkania autorskie, popularny był wśród dziennikarzy, pisarzy i ludzi kultury zapraszanych na prelekcje. Rozszyfrowywano go wprost: A po ile? Spotkania te były formą dofinansowywania autorów niesprawiających kłopotów władzy. Każde województwo i powiat miało na nie przygotowane specjalne fundusze.

Pan Marian, wypłoszony hałasem sprawdzanego w pobliżu perkacza, zjawia się ponownie przy swej partnerce koło południa. Koszula jego jest już tylko miejscami biała. – Skąd ty wylazłeś, cholero – słyszy na powitanie. – Cicho, tylko nie „cholero” – odpowiada, czkając urażony pan Marian. Po czym przybliża się do pani Stefy i mając trudności z zachowaniem pozycji pionowej, pyta: – Jak, suko, handlujesz? Popatrz na sąsiadów, jak im idzie. – Pójdziesz, ty wypłoszu – odpowiada pani Stefa. – Niech no pan idzie i wstydu nie przynosi – wtrąca, wystawiając przez okno głowę sąsiadka. Pan Marian stoi przez chwilę z rozwianym włosem i niczym sumienie ulicy Dzikiej wodzi wzrokiem po tłumie. – Kiedy ona nie umie handlować tym piwkiem. Daj piwko – mówi i zdecydowanym ruchem sięga po skrzynkę. – Pójdziesz, ty synu. Wynocha. – Daj piwko – powtarza uparcie.

Pan na twarde czy na siusiu? – pyta spode łba patrzący mężczyzna wynajmujący ubikację. Zarost na twarzy i aż wargi krzywi z niechęci do stosowania tak wielkiej galanterii słownej.

Chłopaki piknikują. Wtedy kierownik chód ma nie zwyczajny, a nerwowy. – Panowie, wagony czekają, ruszcie się. – A ile pan dajesz? – pyta jakiś prymus. – No, jak – ile? – tyle co zawsze – 20 złotych od tony. – Tyle co zawsze, to idź se pan sam tyłkiem szorować po workach, a nas zostaw w spokoju. Dasz po 50 złotych – pójdziemy. Kierownik 50 złotych nie może dać. Więc chłopaki dalej piknikują. Gdy wypiknikują się tak do południa, a potem trochę zdrzemną i wymacają spód kieszeni, to wieczorem zazwyczaj ruszą się na rampę.

W barze tłok. Zeszło się chyba pół Warszawy na grzane z korzonkami. Stoliki zajęte. Każdy, stojąc, obgryzionym nożem kraje sztukę mięsa bądź schaboszczaka. Mój kumpel wyciąga z kieszeni pół literka owinięte w gazetę. Co odkorkuje i naleje do kufla, to zaraz chowa butlę za pazuchę. – Co dzisiaj będziesz robił? – pytam. – A bo ja wiem? Mamy trochę forsy, to się możemy najeść i napić – po czym stroskanym tonem dodaje – chyba się już stąd za dwa, trzy dni wyniosę, pójdę na inny dworzec. – To jak to, nie masz chaty? – A po co mi? Tak się przyzwyczaiłem.

O kontakty nie było trudno, walet waleta na kilometr rozpozna. Przy portierni, chociażby nie wiem jak był zasiedziały, kroki stawia niepewnie. Zawsze coś go tam w dołku gniecie. Dopiero na korytarzu z dala od służbowych oczu walet oddycha pełną piersią. Więc zrobił pretor wraz z kolegami małe waleciarskie państewko z rozbitków studenckich. On im ugadywał noclegi w pokojach, on wiedział, gdzie łóżko na dłużej jest wolne. Bo w akademiku każdy metr kwadratowy powierzchni jest zajęty. Ludzi więcej przybywa niż miejsc. Każde łóżko ma swego właściciela. Czasem taki właściciel złamie nogę, zachoruje; wielkie to dla niego nieszczęście, lecz szczęście dla waletów. Na takie łóżko można się wpakować bez strachu i spać, żyć po pańsku. Ludowej

„Panie zawiadowca, prosiłbym o rozpatrzenie sprawy, która jest dla nas wszystkich bardzo drażliwa i pilna. Teraz jest lato i odbywają się zabawy, a przeważnie chodzi o Radzymin. W dniu tym, kiedy jest zabawa w Radzyminie, to my jako obsługa naszych pociągów 1042 i 1044 jesteśmy bezsilni, zostajemy na pastwę chuliganów. Nie mamy pomocy ani od pasażerów, ani od milicji. Prosimy, ażeby można było dać pomoc, albo zlikwidować zabawy w Radzyminie.” – My wobec band jesteśmy bezsilni – tłumaczyli – i nie możemy przyjść z pomocą pasażerom.

Droga mamo nie wiem dlaczego nie dostaję od Ciebie listu, czy czasem nie napisałaś jakiegoś głupstwa i prokurator nie zatrzymał. Mamo wyślij mnie list Ekspres polecony przez który dasz mnie znać czy załatwiłaś mnie świadków do tego morderstwa na Grażynie oraz czy te dziewczyny co podałem ich adresy zmienią swe zeznania, że ja ich nie gwałciłem jeżeli mnie to załatwisz to znaczek przyklej na kopercie rogu na dole a jak nie to normalnie a będę wiedział co robić czy już zacząć jechać wariata czy nie. Proszę cię o prędki odpis. Mamo weź widzenie i przywieź mnie skarpetki i mydło i pastę i szczoteczkie pozdrawiam cię twój syn Andrzej.

Choćby taki pan Józef, co go wciąż cieciem zwą. Przed wojną miał pozycję społeczną. Bramę wolno mu było otwierać tylko w rękawiczkach. Po skończonym przyjęciu za zgrabne otwieranie drzwi, dygnięcie, zadzierżyste stuknięcie obcasami lub choćby przyłożenie ręki do daszka czapki i złotówka, a nawet piątka czasem mu wpadła, a dziś demokracja, awansując go na gospodarza domu, uczyniła mu krzywdę. Mało, że nikt już mu nie da takiej złotówki jak wtedy, gdy odziany był w liberię, to jeszcze do tego nie ma czym gospodarować. Jaki ze mnie gospodarz? – powtarza głosem smutnym i oczy mu się szklą od wielkiej boleściwości widocznej na obliczu. Więc gdy pan cieć stoi tak teraz na podwórku i pyta: – No czego, do cholery? – wiem, że to nie wrodzony brak taktu dyktuje mu takie maniery. Bo to nieprawda, że rewolucja zdeklasowała – jak przekonywał mnie nauczyciel historii – tylko panów z Londynu, lecz także, jak to teraz widzę, również pana Józefa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *