Rano na żywca w TVPInfo w palącej kwestii, że mianowicie polski komitet wydelegował film „Ida” do konkursu oscarowego. Tymczasem „nic się nie stało”, bo w tym samym czasie setka innych państw wydelegowała swoje filmy. Jak by tak „Ida” dostała nominację, to całkiem co innego… A amerykańscy jurorzy nominacje dla filmu nieamerykańskiego miewają w głębokim poważaniu i rządzi tu loteria. Jakoś słabo przebija się fakt, że grono jurorów tworzą w swej masie „ludzie filmu”, a więc: panie od makijażu, panowie od wybuchów, faceci od mikrofonów, nadzorcy stolarzy, komputerowcy od efektów itp. Oni owszem, całe życie robią przy filmie i dochodzą tu do olśniewających rezultatów, ale na takiej zasadzie, na jakiej do perfekcji dochodzi kierowca karetki pogotowia. Też pracownik służby zdrowia, ale wolałbym, aby mnie nie operował…
W Parku w południe myślałem, że oddam ducha w tej spiekocie. Na zdjęciu tego nie widać, ale idąc tą aleją czułem się, jak bym przechodził na drugą stronę:
Ze stron ojczystych: „Mieszkaniec Jarosławia uprawiał konopie w pobliżu lasu na działkach w Radawie. Policjanci zabezpieczyli 109 roślin.” Po pierwsze to sukces, że policjanci potrafią policzyć do 109. Po drugie – fakt sam w sobie wcale nie taki dziwny. Bo Radawa dla Jarosławia to coś takiego jak Los Angeles dla Stanów Zjednoczonych. Od lat 60. co zamożniejsi jarosławianie stawiali sobie tam domki. Ot, lekarz-łapownik (a innych wówczas nie było), ginekolog, który przyjmował po godzinach w wiadomej sprawie, facet z nomenklatury itp. Taki domek łatwiej było wybudować w żywicznym lesie, trudniej go utrzymać. Więc wynajmowano miejscowego, by za stałą pensję pilnował takiego domku, zwłaszcza poza sezonem. Ale i tu buzowały lokalne zawiści. Bo jeden radawianin bardzo chętnie puszczał z dymem domek pilnowany przez innego radawianina. Byle tamtego pozbawić stałego dochodu. Więc – jeżeli gdzieś w okolicy Jarosławia uprawiać konopie, to właśnie w Radawie. Gdyby działała tam pośród tych sosen nielegalna ruletka, nie zdziwiłbym się wcale a wcale.
Ksiądz prof. Czesław Bartnik, kapłan niezwykle gorliwy na niwie zwalczania współczesnych zagrożeń, dał pryncypialny tekst w obronie „ludzi sumienia” w „Naszym Dzienniku”. Aby nieco odprężyć czytelnika, na koniec pozwolił sobie na kpinkę z nieuctwa dziennikarza telewizyjnego: „Przy okazji omawiania Powstania Warszawskiego 1 sierpnia 2014 r. pewien dziennikarz telewizyjny spuentował, że >>Powstanie Warszawskie to dla nas lekcja, którą mamy odrobić<<. Chyba tego zdania nie można zrozumieć inaczej, jak tylko żeby powstanie powtórzyć.” I bardzo słusznie – niezdarną polszczyznę prawdziwy patriota powinien ganić. Tylko – tekst księdza profesora nosi tytuł: „Hejże! na sumienie!” Ma to być zapewne aluzja do słynnego okrzyku szlachty z „Pana Tadeusza” wybierającej się na zajazd Soplicowa. Tylko, że w epopei narodowej stoi „Hajże na Soplicę!” Co się obiło o uszy każdemu gimnazjaliście. „Hejże!” to można zawołać w Krakowie na kumpla przechodzącego Plantami.
„Hundert zwanzig Profesoren, liebe Heimat ist verloren!”
Dziś koniec odsłuchiwania „Perfekcyjnego morderstwa” (1962) Johna Le Carre (w przekładzie Michała Rokiniera, bo był i następny). Lektor (dla ociemniałych) nagrywał to na początku lat 90. w jakiejś kanciapie, zapewne na zwykły magnetofon. Krzesło skrzypi, kartki szeleszczą, co ma swój urok. To druga powieść Le Carre, jeszcze sprzed „Uciec z zimna”, co uczyniło go sławnym. Obiecuję sobie przeczytać rzecz najnowszą: „Bardzo poszukiwanego człowieka” (właśnie wszedł film z tym nieszczęsnym Hoffmanem), ale z czasem coraz gorzej.
W każdym razie tu już jest sporo z późniejszego mistrza. Te angielskie typy: stara panna, redaktorka wiekowego, a kompletnie nikomu niepotrzebnego pisma chrześcijańskiego, emerytowany agent wywiadu George Smiley, zdziwaczała wariatka, która przypadkiem widziała zbyt wiele, a przede wszystkim elitarna szkoła dla chłopców na angielskiej prowincji. To kurczowe trzymanie się tradycji, nieledwie wiktoriańskiej, kultywowani obrzędów świata, który dawno się skończył. Trochę jak z Agaty Christie. No, i kwestia: przywiązanie do tradycji jako motyw morderstwa. Nowy ton: ofiara jest tak odrażająca, że czytelnikowi wcale jej nie szkoda.
Jazz biegnie sobie swoją ścieżką. Filip Wojciechowski z kolegami, w tym ze znakomitym perkusistą Cezarym Konradem, i płyta „Moments” (2011). Wojciechowski podaje temat na fortepianie, koledzy rozwijają w improwizacjach, ale nie zbiega się to w kolekcję solówek. Raczej buduje stabilny nastrój letniego popołudnia. Nice moments.
„Bardzo poszukiwany człowiek” jest już kilkuletnim „starociem”. Najnowsza powieść Le Carre to „Ludzie Smileya”.
„Wszystko popieprzone” – jak mówił Maksio w „Seksmisji”. Bo ja „Ludzi Smileya” czytałem już dawno (w moim pojęciu). Teraz wyczytałem w reklamie filmu (nie sprawdzałem), że „Bardzo poszukiwany człowiek” jest najnowszy, więc się na niego rzuciłem. Tak to się mści życie bez planu, na łapu-capu, byle do jutra… itd.