Na uczelni studenci piszą – w ramach ćwiczeń z reportażu – tekściki o miejscu własnego pochodzenia. Na dowód, że każdy jest skądś i ciągnie za sobą legendę miejsca urodzenia. Bardzo ciekawe rzeczy. Pewna pani pochodzi z wioski nieopodal jeziora Gopło i najbliższego sąsiada ma kilkaset metrów dalej. Wokół pola i las. I wychodzi nam, że tylu pór roku co ona, nie oglądał nikt z nas, mieszczuchów. Bo jesień to najpierw złocenie się liści, potem – a jest to już czas całkiem odmienny – płowienie trawy, wreszcie pora kwitnienia wrzosu, potem jesień z deszczami, wreszcie ponura szaruga w listopadzie. Na koniec ten delikatny moment, kiedy błoto zamienia się grudę, bo nastały pierwsze dni grudnia właśnie. A tu człowiek wie z tego wszystkiego tyko tyle, ile jest dziś kresek na termometrze za oknem. I czy będzie musiał skrobać szyby w samochodzie.
Z NaTemat pytają o finansowanie filmu o Smoleńsku. Na film o katastrofie? Tak. Na film o zamachu? Tak. Ale nie na film, który odpowiada na pytanie, dlaczego Tuska należy odsunąć od władzy…
Krzysztof Zanussi zestarzał się w bardzo polskim stylu. Zdecydował mianowicie ufundować kościół. We wsi Bochotnica. Ale funduszy nieco zabrakło, więc postanowił prosić dobrych ludzi o wsparcie. W tym celu wydrukował ulotkę. To także zrobił w bardzo polskim stylu. Napisał bowiem, iż Bochotnica to „wieś obciążona do dziś alkoholizmem, złodziejstwem, której niesłychanie potrzebne jest miejsce wsparcia duchowego i odnowy moralnej”. Mieszkańcy przeczytali i – podobno – byli oburzeni. Bo ulotkę o ich wsi kolportowano po całej Warszawie. I ci wszyscy wielcy państwo mogli sobie poczytać, że ich wieś to gniazdo pijaków i złodziei. No więc kościół powstanie. Ale tak sobie myślę – a gdyby tak postawić skromny, na miarę złodziejskiej wioski, barak drewniany. W nim prosty ołtarz, ławki. A resztę pieniędzy obrócić na fundację, żeby dzieci mogły wyjechać, zobaczyć kawałek świata. A chętne i zdolne postudiować, wyrwać się z tego marazmu. Coś mi się wydaje, że od widoku złoceń, witraży i fresków nie nawróci się nawet pół jednego pijaka…
Z Zanussim zrobiłem parę wywiadów. Uważam, że jest (był?) błyskotliwy. Nie więcej. Ale teraz to już chyba nawet błyskotliwy być przestał…
Warszawska prokuratura wszczyna dochodzenie odnośnie obraźliwych wpisów pod adresem o. Rydzyka pod artykułem z „Wyborczej”. Fakt, że Internet pisze o nim najczęściej per „ten złodziej z Torunia”, więc właściwie wszyscy przywykli. Ale tym razem – podobno – było ostrzej. Nie rozumiem tej agresji. Dla „dzieła” (jak on sam lubi mówić o swoim Radiu) mam żywą sympatię, bo tyle polskiego żywiołu, ile tam spotykam, nie ma w żadnej innej stacji. Jedynka, Trójka są przewidywalne, nudne. Sam dawałem głos i tu, i tam i mogę przewidzieć, co powiedzą za chwilę. Zresztą sam mogę to sobie powiedzieć, nie muszę włączać radia. A w Radiu M. co chwila zaskoczenie, świeżynka, odkrycie. Jesteśmy z Dorotą wprost uzależnieni od popołudniowej audycji „Czas życzeń i pozdrowień”, gdzie życzenia składają słuchacze, co jest przeplatane piosenką. Wczoraj była wesoła piosenka latynoska, w której powtarzały się słowa: „Hau, huj, prrr, amore”. Czyż to nie oddaje w idealnym skrócie, tego, co siedzi w polskiej głowie? A dzisiaj – proszę: Karel Gott, „Uczitelka tanca”. Potem polska wersja „Wołga, Wołga mat radnaja eto ruskaja rieka”. Na koniec wreszcie stara polska piosenka Zbigniewa Kurtycza, któremu nie udała się randka z dziewczyną do tego stopnia, że „wszystkich by pozabijać rad”. Kurtycz skończył i zaraz rozległo się „Gaude mater…” i podniosły głos zapowiedział: „W nurcie nauczania Jana Pawła II”… Czy w całym eterze znajdzie się podobne cudo?