„Głos. Wojciech Mann w rozmowie z Katarzyną Kubisiowską”:
Przepytanko. Wolę jednak pana Manna w radiu. Jak mówi mniej, to jest go więcej.
Cytaty:
I ten pan zaczął mówić, że przysłuchiwał się naszym głosom i że moja barwa jest ciekawa, ale jest w niej pewien brak. I ten pan zrobił mi króciutki wykład, w którym padło stwierdzenie, że brakuje mi czegoś takiego, co mają na przykład Piotr Fronczewski i Marian Kociniak: podźwięku metalicznego. I jak pan zareagował? Zrobiło mi się przykro.
… tłumaczył mi różnicę między artykulacją angielską a polską. Powiedział, że najlepszy przykład, by tę różnicę zauważyć, to puścić sobie bez dźwięku najpierw spikera anglojęzycznego, a potem polskiego. Wtedy widać, że nasi otwierają usta o połowę mniej od tamtych. Zagraniczni artykułują, nie wstydzą się, ruszają szczęką, mięśniami, językiem. Robią dźwięk? A u nas każdy półgębkiem mruknie i efekt jest taki, że w polskich filmach nie można zrozumieć dialogów. Dźwiękowcy są przygłusi, a reżyser nie zwraca uwagi na dykcję swoich aktorów. Ostatnio oglądałem jakiś współczesny serial i z tego właśnie powodu wpadałem w furię. A potem przypadkiem włączyłem powtórkę Czterdziestolatka, gdzie wszystko, do ostatniego przecinka,
... oglądałem jakiś współczesny serial i z tego właśnie powodu wpadałem w furię. A potem przypadkiem włączyłem powtórkę Czterdziestolatka, gdzie wszystko, do ostatniego przecinka, było pieczołowicie nagrywane. Czysta przyjemność.
Bardziej mnie przeraża to, że dzisiejsza władza nie jest już znikąd sterowana. Straszne jest to, że ona jest z nas. Brakuje mi momentu, w którym bunt tlący się w ludziach zacznie przeważać szalę. A różnica między narzekaniem a buntem? Spora. Ktoś, kto publicznie narzeka, może się wydawać zbuntowany, a on tylko narzeka.
Zawsze towarzyszy mi myślenie, by nie popaść w dół bez dna, tylko szukać rozwiązania. To niezmiennie działa.
W więzieniu ojciec mógł malować? Siedział z Alfredem Szklarskim, któremu też zarzucono kolaborację, bo niemiecka gadzinówka drukowała w odcinkach jego opowieści przygodowe. I oni dwaj w więzieniu stworzyli dla mnie dwie książki, między innymi były to wierszyki o zwierzątkach. Szklarski zajął się tekstem, ojciec spisaniem ich oraz ilustracjami. Oprawili książeczki w więziennej introligatorni; pamiętam fakturę twardego papieru.
Samo wyobrażenie sobie, że mam pojechać w zupełnie inne miejsce, wejść innymi schodami i mówić przez inne radio, wydaje mi się czymś nie w porządku. Przecież jeśli w radiu mam występować, to przy Myśliwieckiej 3/5/7. To sprawa odwyku.
Zazwyczaj dzieje się tak: jeśli w stadzie jakiś bawół dorośnie do wieku, w którym właściwie nie powinien żyć, to się go zostawia w spokoju, bo nie ma sensu go dobijać.
Raz zdarzyło mi się zostać zawieszonym za żart, który dzisiaj znów mógłby być ryzykowny. To była nieprzyjemnie chłodna i wietrzna jesień. Przyszedł głos od słuchacza, że zmieniła się pogoda, że jest nieprzyjemnie zimno, że wyszedł i że go przewiało. Powiedziałem: „No tak, ale są stare sposoby, by sobie poradzić z ochłodzeniem. Na przykład dobrze jest owinąć się pod ubraniem gazetami, bo one grzeją”. To zostało odczytane jako moja opinia o gazetach, które opowiadają, że dookoła jest cudownie, więc dostałem lekkie pacnięcie. I? Nagle nie miałem audycji przez miesiąc. Matko jedyna! Takie ostrzeżenie, by uważać.
Jak pijany płotu trzymam się przekonania, że nie daje się ludziom powodu i nie zachęca się do tego, by aspirowali.
Człowiek na co dzień obcował z drętwą nowomową Wiadomości, ale tuż obok miał Przyborę z Wasowskim, Jerzego Dobrowolskiego, Trójkę z najlepszych czasów, Jacka Fedorowicza, Bardiniego, Koftę, Osiecką… No ludzie kochani! Przecież poziom literacki tego, co oni wtedy wyprawiali w Opolu – ten Młynarski! – musiał docierać do każdego, sprawiać, że człowiekowi otwierały się nowe horyzonty. A teraz? A teraz z estrady największe głąby produkują zwyczajne gówno.
Z bólem serca patrzę, jak resztki trójkowej elitarności zostają zatłuczone cepami.
Aż się boję to powiedzieć, ale w radiu przy Myśliwieckiej zawsze były czyste toalety. W Telewizji przy Woronicza było dużo gorzej. W radiu, wchodząc, mówiło się portierowi „dzień dobry”, a wychodząc: „do widzenia”. W radiu w ogóle mówiło się kulturalne rzeczy ludziom, z którymi się pracowało. Kończąc dyżur, wszystkim się dziękowało. To było naturalne i nawet jeśli pod spodem kotłowały się negatywne emocje, to przynajmniej na zewnątrz było troszkę szlachetności, a ona jednak odrobinę promieniuje na człowieka.
Jakie cechy powinien mieć dobry radiowiec? Po tym pytaniu powinienem wygłosić półtoragodzinny wykład. To jest tak, jakby pani mnie spytała o cechy charyzmatycznego aktora. Wydawałoby się, że to proste: powinien ładnie wyglądać, mieć ujmujący głos, dobrą dykcję i świetną pamięć, by nie spieprzyć roli. To wszystko można sobie potem o kant tyłka potłuc, bo pojawia się amator, który ma taki sobie głos, średnią prezencję, nad dykcją musi popracować, a jak się pojawia na scenie, to hipnotyzuje ludzi, bo ma w sobie coś specjalnego.
Nie ma recepty. Czyli kluczowa jest charyzma. Tak, bo ona jest ponad warsztatem. Warsztat to rzecz, którą nakłada się na osobowość. Pojawia się nieoszlifowany kamień szlachetny, tylko jeszcze nie jest odpowiednio obrobiony. Charyzma to zbitka najróżniejszych małych rzeczy: refleks, poczucie humoru, umiejętność zmiany nastroju wypowiedzi… A genialny warsztatowo człowiek może ludzi zanudzić na śmierć.
Nie widzę siebie, chyba że obezwładni mnie jakaś straszna choroba, siedzącego w fotelu i patrzącego w przestrzeń. To mi się kłóci z obrazem emeryta jako miłego, siwego pana, który już wszystko widział, i gdy go wnuczek o coś zapyta, to on zawsze chętnie mu na to pytanie odpowie.
Wymyśliłem sobie, że jeśli ktoś młody tak nieschematycznie się zachowuje, to dla wszystkich staje się oryginalną osobowością. Potem ten młody ma sześćdziesiąt i siedemdziesiąt lat, zachowuje się cały czas tak samo i ludzie mówią: „Na starość zdziwaczał!”. A on jest nadal myślącym człowiekiem, tylko wygląda inaczej. To niesprawiedliwe ocenianie i ja uporczywie powracam do myśli niezwykle błahej, że dopóki mnie nieszczęście nie trafi w głowę, to mam zupełnie inne lata niż w metryce. Bo wiek to stan umysłu? Oczywiście. To walka z rezygnacją. Jak się wygra, to super. Mogłoby się wydawać, że człowiek to sobie wmawia na pocieszenie i budzi się rano szczęśliwszy, ale to jednak tak nie działa.
W telewizji, z którą pan był związany latami, zatrudnionych jest mnóstwo ludzi przybierających maski w zależności od politycznej koniunktury. To bardzo trudne warunki pracy. Oczywiście. Tym bardziej że – w przeciwieństwie do radia – telewizja deprawuje o wiele dotkliwiej. Daje twarz, rozpoznawalność – w wielu przypadkach zupełnie niezasłużenie i zbyt szybko. Wylansowany w ten sposób człowiek dostaje zawrotu głowy i trzyma się popularności pazurami, by jej przypadkiem nie stracić. Zaczyna się więc straszliwa walka o każdą chwilę na wizji. I to gwałtownie rosnące ego: jestem sławny, rozpoznawalny, pani w windzie tak na mnie popatrzyła. Pod tym względem to środowisko jest toksyczne. Wpadłem w nie, ale, po pierwsze, znienacka, a po drugie, nigdy o tym nie marzyłem. Dlatego szczęśliwie zachowywałem dystans. Nigdy pan nie miał tego zawrotu głowy? Miałem.
… nie zwolnili mnie dlatego, że byłem beznadziejny, tylko dlatego że nie przeszedłem weryfikacji politycznej. Nie zapomnę kolegi, który został zwolniony, podobnie jak ja, ale zazdroszczę mu pomysłu, na który wpadł, gdy tylko wyszedł z budynku po tym, jak mu ostatecznie podziękowali. Powiedział wówczas: „Kurwa, nareszcie ktoś podjął za mnie tę decyzję”.
Proszę zwrócić uwagę, że w społeczeństwie podskórnie tli się nostalgia nie za przedwojenną Warszawą, tylko za PRL-em. Wprost człowiek przy zdrowych zmysłach by tego nie sformułował, ale nieraz słyszę, że w peerelowskim uniwersum było bezpieczniej. Polskę Ludową chcą ludzie pamiętać jako epokę o dużo prostszych zasadach. W tym może się zawierać element poczucia bezpieczeństwa opartego na przekonaniu, że skoro komuna już minęła bezpowrotnie, to złe strony tamtego już nas nie dotkną. Dlatego można poszukać tych lepszych: było prościej, może bardziej naturalnie.
… żeśmy nigdy nie atakowali kogokolwiek po nazwisku. W satyrze ma to krótkie nogi. Ten człowiek odejdzie i odejdzie też o nim pamięć. Anegdoty bieżące, tracące aktualność po tygodniu, nie są wiele warte. Wyśmiewaliśmy więc postawy ludzi, dlatego te stare żarty pasują do dzisiaj, kiedy ponownie wypłynęła brudna fala nieudaczników, nieutalentowanych, zakompleksionych, którzy chcą wziąć odwet na tych, którzy są mądrzejsi i więcej umieją. Patrzymy na całą gamę postaci, które pasują jak ulał do tego, co Kisielewski nazwał „dyktaturą ciemniaków”. A dokładniej „skandaliczną dyktaturą ciemniaków”
Czasami wraca nadzieja, którą żywiłem za komuny, że będę świadkiem, jak to pieprznie. A jak pieprznie, to co pan zrobi? Na pewno napiję się whisky, bez względu na stan zdrowia.
Zapadło mi w pamięć nieprawdziwe wspomnienie, że Warszawa była Paryżem Północy, o tym zresztą już rozmawialiśmy. Na przykład jeśli na odcinku Alei Jerozolimskich, między Nowym Światem a Marszałkowską, udało się na budynkach przykleić parę neonów, to pożal się Boże dziennikarze rozpisywali się: „pięćset metrów Paryża”. Wstyd było czytać, lecz normalny człowiek, który nigdzie nie podróżował, wierzył w to, skoro tak napisali w gazecie. A jak już jest pięćset metrów, to za chwileczkę będziemy mieli cały Paryż nad Wisłą…