Ewa Przydryga „Bliżej, niż myślisz”

Ewa Przydryga „Bliżej, niż myślisz”:

Wschodząca pisarka thrillerów psychologicznych z Poznania. Sięgnąłem z ciekawości. Akcja powieści jednak w Gdyni, częściowo tam, gdzie niedawno spacerowaliśmy, w okolicy Teatru Muzycznego. Tyle, że samej Gdyni poza kilkoma nazwami ulic tu nie ma. Bohaterka – młoda kobieta po bardzo traumatycznych przejściach – zachowuje się idiotycznie: impuls, wrażenie, intuicja, żadnych wniosków, zero przewidywania. Nawet wiem dlaczego. Jak się pani tak ustawia, zawsze dobrze wypadnie w oczach czytelniczek… I nie zgadza się mnóstwo spraw – od finansowych poczynając (np. cena starej modernistycznej willi – nie stać na nią nawet kogoś, kto przepracował kilka lat w korporacji, bo sam miałbym już z pięć takich). I taki detal. Forsiasta wizażystka wsiada do (zapewne) nowego merca: „…uruchamia teraz silnik i odjeżdża, pozostawiając mnie na chodniku w szarej chmurze spalin”. Co by złego nie powiedziec o mercu, to nie zostawia on za sobą przy ruszaniu smugi spalin…
Cytaty:

Funkcjonariusz kręci sceptycznie głową. – Widząc sarnę na leśnej drodze, powiedziałaby pani, że to sarna przechodzi przez drogę, czy że jest odwrotnie, to droga przechodzi przez las sarny? Nie wiem, o co mu chodzi, ale podejmuję tę jego grę. – To

Bunkry wokół jeziora Rusałka, rozsypujący się stadion lekkoatletyczny. Ostre światło jupiterów, wdzierające się pod plandekę okrywającą materac do skoku wzwyż, które często zastawało tam nasze skulone ciała. Takich miejsc naszych schadzek było dużo więcej.

Jest już czarno, zupełnie jakby rozlany atrament wsiąkł w ulice, budynki i drzewa. Tylko oświetlony żółtym światłem krzyż na szczycie Kamiennej Góry wybija się z mroku, przypominając mi wycelowany w niebo palec boży.

Odkąd sięgam pamięcią, matka cierpiała na coś w rodzaju syndromu uciekającej poprzeczki. Perfekcjonizm i potrzeba aprobaty ze strony wszystkich i za wszelką cenę to, poza potrzebą rozwoju, zawsze były jej życiowe priorytety.

Dziekanka w Gnieźnie – placówka na obrzeżu krainy rozpaczy.

Parapet ugina się pod ciężarem siedmiu paprotek. W kącie stoi fikus, dwa kaktusy i zraszacz do kwiatów. Ufam ludziom, którzy pielęgnują życie, nawet jeśli chodzi tylko o rośliny.

Odrestaurowana willa z drewnianą przybudówką wpasowuje się w modny, ekskluzywny klimat dawnego Sopotu. Dzisiaj to dzielnica tych, którzy albo odziedziczyli podobne cacko, albo wiedzieli, w co zainwestować grubą kasę.

Na premiery i inne zamknięte eventy w Wawce często przychodzą pseudoartyści albo typy z ulicy, ludzie, którzy jakimś cudem wystarali się o zaproszenie. Wcale nie po to, by oddychać sztuką. – W powietrzu rysuje dłońmi jakieś esy-floresy. – To gadka szmatka dla naiwniaków. Kręcą się wokół dziennikarzy albo najczęściej łaszą do artystów z silną pozycją na rynku, byle tylko nawiązać kontakty. Liżą wory każdemu, kto może ich pchnąć do przodu, byle bliżej kariery. A to najczęściej beztalencia z przerośniętym ego. Bywają też wyjątkowi desperaci. Najgorszy gatunek. Łatwo ich rozpoznasz, bo w przypływie ekscytacji drży im głos, a na szyi wykwitają czerwone plamy. Odsłaniają dziąsła w służalczym uśmiechu. Pragną na siłę przyssać się do sławnych i znanych…

… stoi kobieta w szarym kardiganie i spódnicy do kostek. Czuję emanujące od niej ciepło. Jest przed siedemdziesiątką, ma dobrą, szczerą twarz otoczoną długimi, srebrnymi kosmykami. Jest smukła i smagła, przypomina mi chyba którąś z postaci z obrazów Klimta. Stawiam na Pocałunek.

Nie jestem ekscentryczką ani outsiderką. Jestem po prostu introwertyczką. Owszem, dość nieszablonową, żeby nie powiedzieć, dziwną. Przyznanie się otwarcie do błędu, a potem wyduszenie z siebie przeprosin urasta u mnie czasem do rangi wielkiego problemu. Nie dlatego, że nie potrafię tego zrobić. Potrafię. Wszystkiemu winny jest paraliżujący mnie stres i lęk przed wystawieniem się na cios. Zamiast zrobić to, co inni, czyli zwyczajnie wyrzucić z siebie emocje, zwykle tłumię je w sobie, a sama zamykam się w swoich czterech ścianach.

Iga była wziętą prawniczką, ja wiecznie podróżowałem. Byliśmy jak hardcorowy miks nomada i japiszona, w ciągłym ruchu, tak zaabsorbowani karierami i rozwojem, że praktycznie nigdy nie było nas w domu. Rozmawialiśmy przez telefon i Skype’a tak często, jak tylko się dało, ale to przecież tylko namiastka, bo brak fizyczności najczęściej wszystko psuje. Ale mimo miliona powodów udawało nam się trwać właśnie dlatego, że rozumieliśmy tę swoją niezależność i wiedzieliśmy, w jaki sposób stworzyć sobie własny azyl.

Okazuje się, że oboje mamy fioła na punkcie tych samych filmów Davida Lyncha, że z tych samych powodów.

W drodze powrotnej do domu obmyślam dalsze szczegóły swoich działań. Stojąc na czerwonym świetle, robię screeny danych kontaktowych kolejnych barów, które pasują do wyznaczonego przeze mnie obszaru poszukiwań. Znalazłam już jedenaście takich miejsc, a to jeszcze nie koniec. Głośny klakson stojącego za mną kierowcy daje mi znać, że światło zmieniło kolor na zielony. Ruszam, wciąż pochłonięta myślami.

Natura jest piękna, ale bywa też brutalna i bezlitosna.

…uruchamia teraz silnik i odjeżdża, pozostawiając mnie na chodniku w szarej chmurze spalin.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *