Emil Marat „Sen Kolumba”

Emil Marat „Sen Kolumba”:

Prawdziwe losy Krzysztofa Sobieszczańskiego, „Kolumba” z powieści R. Bratnego. Był symbolem pokolenia, bohaterem, który rozminął się z historią. Dla niego samego powstanie był to tylko jeszcze jeden, wcale nie najważniejszy epizod w dość zwariowanym życiu. Cóż, jeżeli tacy ludzie stali za powstaniem warszawskim…
Cytaty:

Flynn spędza na swoim jachcie coraz więcej czasu, powoli uzależniając się od alkoholu, opium i nastoletnich dziewczyn. Dwa lata wcześniej łódź zagrała razem z nim w Damie z Szanghaju Orsona Wellesa. Film gatunku noir, a ona – pomalowana na biało (teraz jej burty są ciemnogranatowe) – była na ekranie dłużej niż właściciel, któremu Welles dał maleńką rolę w tle, nawet niewymienioną w czołówce.

Mikołaj Krzysztof nie mógł pamiętać także ani Berdyczowa, ani Stanisławowa, ani „dworku w głębi ogrodu”. Gdy ma dwa lata, rodzice uciekają ze wschodu przed rewolucją, w końcu przeprowadzają się do Warszawy. Kolejne dwa lata i dawny świat ostatecznie przestaje istnieć: 9 stycznia 1920 roku w lazarecie w Równem umiera ojciec – na froncie polsko-bolszewickim zachorował na tyfus.

Czytał Kolumbów. Rocznik 20. Czasem bywa zły, że pseudonim jego ojca w dwóch trzecich książki Roman Bratny przypiął do losów Stanisława Likiernika – „Stacha”, „Machabeusza”, a dla właściwego „Kolumba” zostawił przede wszystkim powojenne awantury w trzecim tomie.

W pobliżu kościoła ustawiano stragany obwieszane koralami obwarzanków, dalej, pod czterystuletnimi dębami, stoły i ławy na tyle wąskie, że po pijaku nie można było na nich usiedzieć. Zapach smażeniny i wódki, piski dziewczyn dobiegające od huśtawek, syreny statków wzywające pasażerów, nawoływania szulerów do kół szczęścia i trzech kart, pokrzykiwania sprzedawców pańskiej skórki i lodów Izraela Czystego, śpiew pijanych, czasem bójka – lubili ten świąteczny bałagan.

Niektóre wierzące osoby mawiają, że przypadek to sposób Boga na pozostawanie w ukryciu. Jeżeli tak, to mamy do czynienia z pozostającym w ukryciu smutnym, cierpliwym ironistą.

Miasto żyło namiętnie, dużo w nim było wrzących emocji, również w przyzwoitszych miejscach. „Dziennik Gdyński” pisał o „Krwawej niedzieli małżeńskiej”: […] w pewnej restauracji gdyńskiej znanej z dancingów i wesołego nastroju zabawiał się będący na urlopie małżeńskim starszy pan, w gronie różnokolorowych dziewic. W pewnej chwili weszła do lokalu dama, która nie mówiąc Dzień Dobry, rozbiła wazon z kwiatami na obliczu swego najdroższego, następnie szerokim, energicznym gestem przewróciła stół z wszystkimi smakołykami i likierami. Nawet tango nie pomogło, damy uciekły, a pokrwawiony mąż obiecał poprawę. W innem miejscu zdenerwowany mąż uszkodził ukochanej żonie uzębienie i starł jej szminkę pięścią27.

… nad brzegiem Wisły stawia własną szkutnię – drewnianą szopę – kupuje materiały, będzie nadal budował łodzie i kajaki. To wtedy ktoś nazwał go „Kolumbem”.

Przez miasta przechodzą pochody członków Ligi Morskiej i Kolonialnej, na transparentach: „Siła Polski leży w kolonjach”, „Afryka źródłem surowców”, „Kolonje dowodem mocarstwowej dojrzałości”; pełno jest plakatów, jeden prawdziwie fantazyjny – reklamujący „Dni Kolonialne”: z kamiennych zarysów Polski wysuwają się ręce stylizowane na rzeźbę dłoni Rodina. Napis: „Żądamy Kolonji dla Polski”. Liga Morska i Kolonialna ma w latach trzydziestych niemal milion członków, głównie młodzież.

1 września 1939 roku w porcie na Oksywiu „Mazura” zatopią niemieckie samoloty. Jedna z bomb podzieli kadłub na dwie części, odłamki i rozrywane fragmenty wyposażenia pokładowego zmasakrują ludzi. Zginie czterdziestu marynarzy z siedemdziesięcioosobowej załogi. Płonący okręt z sykiem zatonie, ocalali będą skakać za burtę; w końcowych scenach można szukać polskiej symboliki: zastępca kapitana, dwudziestoośmioletni porucznik Jacenty Dehnel, strzela do samolotów, łomocze w niebo pociskami szybkostrzelnego działka aż do chwili, gdy zmyje go wdzierająca się na pokład woda. Gdy nad powierzchnię wystaje już tylko maszt okrętu, Dehnel wpław dociera do niego i zdejmuje proporczyk dowództwa dywizjonu39

Trafia się życzliwy ksiądz. Rano, po mszy w więziennej kaplicy, podczas spowiedzi, mówi mu z płaczem, że nie wie, dlaczego kolejny dzień jest w zamknięciu, że nie rozumie i że jest u kresu sił. Dopiero na żądanie kapelana biorą ją na wyjaśniające przesłuchanie. Mówi, że nic, nic, nic nie wie. Policmajster oznajmia: mąż pani zdezerterował z armii, myśleliśmy, że dotrze do niego wiadomość o pani aresztowaniu i zgłosi się do nas. Miała być przynętą. Nie zgłosił się. Znikł.

Stefa robi wszystko, by wreszcie mieli prawdziwy wspólny dom: urządza, porządkuje, próbuje oszczędzać, dorabia, kopiując wykresy projektów architektonicznych. „Kolumb” czuje się coraz pewniej, zdaje się wracać jego fantazja połączona z – jakiego słowa należy użyć? – niefrasobliwością. Stefa wspominała, że zaczął żyć ponad stan, że zdawał się nie przyjmować do wiadomości tego, że jest ciężko. I że jest wojna. Spotyka się z kolegami, bywa w knajpkach, przesiaduje nad Wisłą, razem z Sylwkiem zaczynają odbudowywać zdewastowaną szkutniczą szopę, planują interesy. Stefa jest zaniepokojona, martwi się i złości – chciała, żeby było spokojnie, normalnie, bez lęku.

Barczysty mężczyzna leżący na ziemi u zbiegu ulic Kolejowej i Przyokopowej przez kilka godzin nie budzi niczyjego zainteresowania. To pijak, który wyszedł z pobliskiej knajpy, myślą przechodnie, jeśli w ogóle poświęcają leżącemu jakąś myśl. Widok długo dochodzącego do siebie gościa pobliskiego lokalu U Ciotki, nawet ubranego w przyzwoitą jesionkę, nie jest dla okolicznych mieszkańców niczym wyjątkowym, zwłaszcza w sobotę późnym popołudniem. Zapadł zmrok, okolica nieciekawa. Jest 28 listopada 1942 roku91. Granatowa policja przy podziurawionych kulami zwłokach znajduje kenkartę na nazwisko Jan Wysocki. 49 lat. Któregoś z policjantów zastanawia to, że na chodniku nie ma śladów krwi. Robi adnotację w raporcie. Wysocki naprawdę nazywał się Marceli Nowotka (przyjęło się Nowotko, ale właściwa wersja nazwiska brzmi Nowotka), pseudonim „Marian” lub „Stary”, i był pierwszym sekretarzem Polskiej Partii Robotniczej, której struktury w 1942 roku miały być zaczątkiem odbudowy ruchu komunistycznego w Polsce.

To „Kolumb” zastrzelił pierwszego sekretarza PPR Marcelego Nowotkę. Razem z „Jankiem” Barszczewskim wieczorem 28 listopada idą za Nowotką i towarzyszącym mu mężczyzną aleją Wojska Polskiego na Żoliborzu, od skrzyżowania z ulicą Felińskiego do Wyspiańskiego, kilkaset metrów. Tam towarzysz Nowotki prosi go o ogień. Kiedy przystają i zapałka oświetla twarze, podbiegają zamachowcy. Padają strzały. Trafiony w biodro i plecy Nowotka pada. Mężczyzna, który jest z nim, ucieka. „Kolumb” i „Janek” wrzucają ciało do półciężarówki i przewożą na Wolę. Zostawiają je na chodniku przy Kolejowej. Dlatego nie było śladów krwi.

Stanisław Sosabowski wyznał jeszcze jedno: otóż „Monter” miał wydać polecenie zgładzenia również innego działacza PPR – „Birkowskiego”, czyli… Bolesława Bieruta. „Stasinek” nie zastrzelił przyszłego stalinowskiego prezydenta Polski, bo, jak powiedział Baliszewskiemu, spieszył się na spotkanie z dziewczyną. A kolejnej okazji nie było.

Pili. Dużo pili. W ten sposób odreagowywali. Ale tutaj na wyrozumiałość liczyć już nie mogli.

Krzysztof Sobieszczański, o parę lat starszy od większości członków oddziału, dojrzalszy, spokojny i opanowany…

Często nie wiedzieli, do kogo strzelają. Ufali dowódcom – „zlecającym”, to pozwalało nie tonąć w wyrzutach sumienia, ale na pewno nie tłumiło uczuć towarzyszących egzekucjom i późniejszej pamięci o tym, co się działo. Ktoś po akcji wymiotował z napięcia, ktoś przez dłuższy czas trząsł się, bełkocząc i nie mogąc wymówić słowa, ktoś inny upijał się do nieprzytomności albo milczał przez kilka dni, jakby nie poznawał rodziców, z którymi mieszkał142. „Nie jest dobre dla zdrowia zabijanie ludzi, gdy ma się dwadzieścia lat…” – zgadzał się z tym ojciec Lecha Rytarowskiego – „Topór-Lecha”143.

Ciężarówka Kedywu bywa karawanem, a „Kolumb” grabarzem. Jest tak między innymi po akcji likwidacyjnej wspomnianego „Lassa”. Oficer AK o tym pseudonimie miał grać na dwa fronty, wszedł w układy z Niemcami i prowadził podejrzane interesy. Józef Rybicki pół roku upewniał się, że „Lasso” nie jest lojalny wobec podziemia, co było nie tylko smutne, ale i zaskakujące, bo wcześniej „Lasso” wraz z dowodzoną przez siebie grupą brał udział w wielu brawurowych akcjach, między innymi w próbie wysadzenia bramy getta przy Pawiej u zbiegu z Okopową (23 kwietnia 1943, kiedy za murem trwało powstanie), w akcji odwetowej w Café Adria, kiedy zginęło co najmniej trzech gestapowców. To „Lasso” wysłał prezenty dla VIP-ów pracujących w pałacu Brühla, Blanka i w biurach Arbeitsamtu – bomby w pudełkach od drogich cygar. Po prostu zawodowiec, również w sensie dosłownym: był jednym z lepiej opłacanych oficerów Kedywu149. Mimo to miał uwikłać się w bandyckie napady …

Kedyw OW [Okręgu Warszawa] miał domek nad Wisłą, gdzie wieszano schwytanych agentów npla [nieprzyjaciela] lub podawano im cyjanek. Byli tacy, którzy za pięć złotych sprzedawali Żyda – trzeba było ich likwidować, ratując dziesiątki ludzi151.

Dla adrenaliny ryzykowali bardziej, niż było niezbędne. Uzależniali się od tego, w sensie dosłownym – choć brzmi to nieco banalnie – zapominali o strachu. Żyli od akcji do akcji. Często działali na granicy przyzwolenia dowódców, potrafili naciągać meldunki, byle tylko uzasadnić konieczność podjęcia działań przeciw Niemcom…

Żoliborska grupa będzie jednym z najlepiej uzbrojonych oddziałów w powstaniu, choć nietrudno było się pod tym względem wyróżniać, gdy wielu żołnierzy 1 sierpnia pójdzie do walki z gołymi rękami, a słowa delegata rządu Jana Stanisława Jankowskiego, że młodzi akowcy „broń zdobędą na wrogu”…

Pisanie książki o Krzysztofie to nie tylko naiwny pomysł, ale także może odgrzebać pewne sprawy z Jego przeszłości, które, mówiąc delikatnie, nie przynoszą mu zaszczytu, a mogłyby głęboko urazić jego żyjące dzieci. Jak pamiętam, jako bardzo młody człowiek był trochę nicponiem, dezerterował z marynarki wojennej, a niedługo po powrocie na Żoliborz wisiał nad nim wyrok śmierci, który chyba dzięki Tobie nie był wykonany. Oczywiście późniejszą swoją służbą i walką w naszych szeregach zatarł swoje dawne przewinienia.

Krzysztof Sobieszczański prawdopodobnie nie więcej niż dwukrotnie zetknął się z Romanem Bratnym, krótko, przez chwilę, może nawet jakoś szczególnie go nie zapamiętał. A i Bratny mógł zarejestrować przede wszystkim oryginalny pseudonim, a nie człowieka, którego lepiej miał poznać dopiero z powojennych opowieści przyjaciół. Tym łatwiej przyjdzie mu przypisanie pseudonimu „Kolumb” swojemu towarzyszowi dzieciństwa, Stanisławowi Likiernikowi, bo to głównie jego wojenne losy staną się udziałem tytułowej postaci („Kolumba” – „Machabeusza” – Staszka Skiernika) w pierwszych dwóch z trzech tomów Kolumbów.

Śmieją się, ale Bratny, wspomina „Stach”, szybko gasi dobrą atmosferę: – Jeśli wybuchnie powstanie, Ruscy, jebana ich mać, zatrzymają się. Nawołują do powstania. Jak się zacznie, pozwolą nas wykończyć. – Ty, Roman, to wiesz, ja to wiem, to i nasi dowódcy to wiedzą – uspokaja Likiernik.

Odtwarzanie powstańczej drogi „Kolumba” jeszcze bardziej niż śledzenie pozostałych etapów jego życia przypomina układanie puzzli. Duże połacie kalendarza pozostają puste, w innych pojawiają się sprzeczności, niepasujące krawędzie i różne barwy. Składając w całość fragmenty wspomnień, w których się pojawia, należałoby założyć, że parę razy był co najmniej w dwóch miejscach jednocześnie, kiedy indziej znikał ze sceny, jak za sprawą czarów.

… powstańcy grają w brydża przy stole na piętrze, bo nie chcą siedzieć z rozpaczającymi cywilami w suterenach. Gdy w pobliżu spada pocisk artyleryjski i na stół zwala się kawał sufitu, spokojnie zgarniają gruz i grają dalej.

Słowo „bandyci” coraz głośniej wypowiadane nie pod adresem Niemców. Coście zrobili, bandyci, coście zrobili? – nawet nie trzeba żadnym gestem wskazywać, czym jest to „coście”, bo wiadomo – wszystko: groby, rany, głód …

Władysław Bartoszewski. I odpowiadał: bohaterowie książki Bratnego to nihiliści, umieli się dobrze bić i to wszystko; choć bardzo dużo – jednak za mało wobec problemów, przed którymi stanęli z chwilą końca wojny. Ci młodzi polscy inteligenci w nic właściwie nie wierzyli i niczego nie umieli. Nie byli świadomi ani pobudek, ani celów swej walki279.

Co do samej idei i „świadomości pobudek i celów walki” – po wojnie blisko bohaterów Kolumbów stoi przy barowym kontuarze zdezorientowany Maciek Chełmicki, przecież także jeden z nich. W scenie należącej do najbardziej znanych w polskim kinie wraz z Andrzejem – przyjacielem z podziemia – nie buduje nadmiernie skomplikowanej deklaracji ideowej: – A jednak to były czasy, Andrzej! – Tak myślisz? – O, jak się żyło i w jakiej kompanii. Było kiedy tylu fajnych chłopców i dziewcząt, co? – Co z tego? Wszyscy prawie zginęli. – To inna sprawa, ale życie było fajne. – Myśmy byli inni. – Młodsi. – Nie tylko. Wiedzieliśmy, czego chcemy. – Kobiet. – Wiedzieliśmy, czego od nas chcą. – Odkryłeś. No jasne. A czegóż oni mogli innego chcieć? Żebyśmy ginęli! I teraz chcą to samo. W porządku, stać nas na to. – Nie zgrywaj się. Zginąć to żadna sztuka.

… środowisko dawnych żołnierzy AK niemal od początku było podzielone, choć wszyscy – jak widzieliśmy – zdawali się szukać jakiegoś fundamentu: jedni uwierzyli w socjalistyczną przyszłość, inni heroicznie trwali w walce – i zostali przez „oficjalną” historię wyklęci, ginęli albo trafiali do komunistycznych katowni, kontestowali porządki Polski Ludowej, działając w późniejszej opozycji, jeszcze inni rzeczywiście wszystko oprócz osobistego szczęścia mieli w nosie, co po hekatombie także jest zrozumiałe.

 

Brytyjski oficer dzwoni do komendantury polskiej jednostki w Maczkowie, by sprawdzić, jaki żołd dostawali powstańcy. Nie wiadomo od kogo dostaje odpowiedź, że po osiem dolarów na głowę. „Bad business”, miał skomentować Anglik, oddając „Kolumbowi” i kolegom po kilka banknotów338. W ten sposób w książce Bratnego bohaterowie powstania, prawie dwa lata po jego wybuchu, ponad rok po zakończeniu wojny, znowu zostają z niczym. Oczywiście i symbolicznie, i dosłownie. Dużo się zgadza, ale nie wszystko.

Po co mu ten statek? Do poszukiwania skarbów. I zaczyna się – po raz kolejny – wyścig prawdy z fantazją, prawdopodobieństwa z niemożliwym, wspomnienia z baśnią.

Kapitan jest pewny, wie, że jego matka z „Przekroju” dowiedziała się o istnieniu „Rózi” – Róży. Tak jak kiedyś madame Janina Sobieszczańska z gazety dowiedziała się o skazaniu Krzysztofa na więzienie, tak teraz Stefa w tygodniku przeczytała o życiu na Riwierze Francuskiej, o „naszym sterniku i jego żonie”. Co myślała? Co czuła? Niedowierzanie? Złość? Żal? Rozczarowanie? Zawód? Rozpacz? Niepewność?* * Zaznaczmy właściwą odpowiedź. Zaznaczmy wszystkie.

Cała piątka, bo i „Wanda Habrowska”, i „Kolumb”, i Róża (podobno oficjalnie „całkiem wolna”), została zawieziona przez żandarmerię II Korpusu do Antwerpii i tam, zamiast być oddana Anglikom lub wsadzona na statek, zostaje niby przypadkiem zgubiona na którejś z ulic, co żandarmi nazwą „ucieczką”. Ta umowa i tysiąckilometrowa podwózka kosztowała Krzysztofa niemal wszystko, co miał, pliki dolarówek zarobionych na nurkowaniu. Po raz drugi zostaje z niczym – i ze wszystkim: z wolnością, Różą, kolegami, niepewną przyszłością, uwierającą pamięcią o przeszłości i pytaniem, co dalej.

O „Kolumbie” pisze: Nie podejmuję się oceniać jego etyki, albowiem jej właściwie nie posiadał. […]. Obiektywnie rzecz biorąc – mętna postać. Ale nie dla tych, którzy go znali, którzy się z nim przyjaźnili. Jego atawistyczne usposobienie nie oznaczało bynajmniej, że był jakimś zezwierzęconym potworem. Nic z tych rzeczy! Życzliwy był ludziom, uśmiechnięty przeważnie, o ile coś go nie zirytowało, nieskąpy …

Okazało się, że człowiek ten nie żyje, ale w ładnym domu gdzieś pod Moguncją pozostawił wdowę. A wdowa odziedziczyła po nim spory, choć bardzo poręczny majątek: woreczek z przywożonymi podczas urlopów brylantami i biżuterią – łupy rabowane przez krwawej pamięci męża żydowskim ofiarom Birkenau. Krzysztof przedstawia się jako stary znajomy poległego gospodarza. Czaruje wdowę, usidla, gasi czujność. Potem kradnie diamenty. Wdowa biegnie na policję, a niemiecka policja działająca pod okiem Amerykanów i Brytyjczyków nie pyta, skąd pochodził skarb, tylko kto go ukradł martwemu złodziejowi-

Mówię mu: masz fach w rękach, jesteś zdolnym mechanikiem, załóż garage i rób na tym pieniądze. Te ciągłe kombinacje – to bez sensu. Ale on nie, on chce szybko się dorobić. Przecież możesz być uczciwy, mówię. Będę uczciwy, jak wszyscy na świecie będą uczciwi, on mi na to. No to trochę poczekasz.

Mama była poraniona. Złamało ją to, że ojciec nie wrócił. Cała okupacja w napięciu, w samotności właściwie, wcześniej – mówisz – więzienie, potem Auschwitz, powstanie. A później zamiast jakiejś ulgi, bo koniec wojny, mama dowiaduje się, że on tam daleko kogoś ma. Ale wciąż pisał, że wróci. Musiała czuć się samotna, zabrakło teściowej, która ją lubiła i legitymizowała w rodzinie Sobieszczańskich. Mama obwiniała świat, miała pretensje do wszystkich o wszystko, o to, że ojca nie ma, o niepowodzenia. Wycinała nielubianych ludzi ze zdjęć.

Pan Grotoski opisał władzom portowym dramatyczną historię, w której uczestniczył w nocy i w której zginął jego towarzysz – 34-letni polski kapitan Cristoforo Steen. Wyruszyli poprzedniego wieczoru około siedemnastej z portu w Genui. Pomiędzy miejscowościami Vado a Savona zastała ich gwałtowna burza połączona z silnym wiatrem z północy, który spowodował zerwanie lin żagla i w konsekwencji tego wypadnięcie za burtę pana Steena. Pan Grotoski stał wówczas przy sterze i pomimo wielokrotnego wzywania swojego przyjaciela nie otrzymał od niego żadnego znaku. Zdążył jedynie zauważyć, że porwał go [Steena] silny prąd. Zawrócił na miejsce, lecz nie znalazł żadnego śladu zaginionego.

Ciała Krzysztofa nie odnaleziono. Wiesław Grotowski w maju 1950 roku w imieniu Rose Steen wystąpi do sędziego śledczego w Savonie o potwierdzone zaświadczenie o śmierci Cristopha Steena i o umorzeniu postępowania. Ten dokument będzie zamykał historię Krzysztofa Mikołaja Sobieszczańskiego – „Kolumba”. Każdy koniec, zgodnie z zasadami ludzkiej logiki, musi być jednak także jakimś początkiem, jakkolwiek ten początek rozumieć i cokolwiek zań przyjąć. Powieść Kolumbowie. Rocznik 20 ukaże się siedem lat później.

3 komentarze do “Emil Marat „Sen Kolumba”

  1. Ciekawe, będę musiał przeczytać. Ale z Nowotką to bujda, przecież od dawna wiadomo, że to zrobili bracia Mołojcy.

  2. Autor to analizuje. Mógł strzelać i Sobieszczański. Też mołojec, a co najmniej maładiec…

Skomentuj Wiesław+Kot Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *