Z Romkiem Rogowieckim z radia RDC rozmawialiśmy dziś mniej więcej tak:
– Wiesiek, poprosiłem cię, żebyś zestawił dziesięć najbardziej interesujących – twoim zdaniem – filmów mijającego roku.
– A ja się, Romek, od tego wykręcam, przynajmniej częściowo, bo nie uważam, bym był tak ważny, żeby jakieś dziesiątki zestawiać, albo i nie zestawiać. W kwestii filmu wolałbym nie być najmądrzejszym w całej wsi.
– Jak chcesz. No to zobaczmy, jak te najlepsze filmy typowali inni. Zacznijmy od góry, od Oscarów.
– Tak już lepiej. Więc – tegoroczne Oscary. Statuetka za najlepszy film powędrowała do twórców filmu „Spotlight” w reżyserii Toma McCarthy,ego, o tym jak dziennikarze bostońskiej gazety trafiają na ślad rozgałęzionego skandalu pedofilskiego w tamtejszym kościele katolickim. Kino oszczędne w wyrazie, zdyscyplinowane choć przejmujące. Jeszcze jeden film z bogatej amerykańskiej kolekcji, jak to jakaś skromna instancja najwyższym wysiłkiem, ale w koncu jednak dochodzi do prawdy.
– Ale statuetkę za reżyserię dostał autor innego filmu.
– Za najlepszego reżysera uznano twórcę filmu „Zjawa” , Alejandro Gonsalesa Inarritu. Ta „Zjawa” to może nie najlepszy w karierze reżysera pochodzenia meksykańskiego, wyzej ceni się jego obrazy „Birdman”, czy „Babel” , a zjawa to tylko klimatyczny, dośc typowy revenge movie, film o zemście . Jak kto sobie nie wyobrażał Leonardo DiCaprio z brodą, to była okazja, żeby się napatrzeć. Ów amant i galant tym razem w roli trapera, polującego w zaśnieżonych górach na niedźwiedzie. Jeden z nich go zranił, ale to nie on okazał się najgroźniejszy. Dotłukli go dwaj koledzy po fachu, którym zapachniała forsa myśliwego, co to już na pewnym wycugu. I przyjaciel, który zostawił go w górach na pewną śmierć. Ale traper ma twarde życie. Wykaraskał się i odwinął. Dopadł kumpli i rozliczył. Plus ta kropelka salonowego wdzięku, której Leonardo – wreszcie długo wyczekiwany Oscar za pierwszoplanową rolę – wyzbyć się nie był w stanie.
– No i boski Leonardo, którego twarzy w tym filmie prawie nie widać, bo cały czas ciemno i nosi brodę w końcu dostał tego upragnionego Oscara.
– Cóż, nie pierwsza to i nie ostatnia ryzykowna decyzja Amerykańskiej Akademii Filmowej.
– No dobrze, a jak oceniasz Oscara dla filmu nieanglojęzycznego?
– Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego odebrał węgierski reżyser obrazu „Syn Szawła”, Lászlo Nemes. Jego film to Holocaust w kolejnej odsłonie. Mocnej, naturalistycznej, jak obozowe opowiadania Tadeusza Borowskiego. Ów Szaweł to węgierski Żyd, członek sonderkomanda obsługującego piece krematoryjne w Birkenau. Na jego oczach mordują małego chłopca. I wtedy coś w nim pęka: nie rzuci zwłok na stertę, jak czynił to tysiące razy. Uprze się, żeby dzieciaka pogrzebać jak nakazuje żydowski zwyczaj – z modlitwami, rabinem… Tu? Przy krematorium? Przecież to absurd! A jednak dopnie swego, na chwilę zatryumfuje nad tą fabryką śmierci. Na chwilę. A potem mogą go spalić.
– Skoro biegniemy według klucza laureatów, to przypomnijmy, kto zdobył Złotą Palmę w Cannes.
– Złota palma przypadła reżyserowi brytyjskiemu, weteranowi tamtejszego kina społecznego, zaangażowanego, Kenowo Loachowi za film „Ja, Daniel Blake”. Jak często u Loacha w roli oskarżonego staje państwo z jego bezduszną machiną urzędniczą. Bo tytułowemu Danielowi jeden urzędnik mówi, że koniecznie powinien przejść na rentę (stan zdrowia!), a drugi mu tej renty kategorycznie odmawia. Może Daniel by się nawet załamał (cały czas chowa dla siebie stryczek na wszelki wypadek), tyle że spotyka matkę dwójki dzieci, która jest w jeszcze gorszym położeniu niż on. Jak połączą dwie swoje niedole, to wprawdzie funtów im od tego nie przybędzie, ale od razu robi się jaśniej na świecie.
– No dobrze. Może wystarczy tych laureatów. Dołóż coś od siebie. Może „Nienawistną ósemkę” Tarantino?
– Może. O każdym kolejnym filmie, który wychodzi spod jego ręki mówi się „nowy Tarantino”. Z nadzieją, że tym razem to już na pewno drugie „Pulp Fiction”. Otóż nie! Przynajmniej nie tym razem. „Nienawistna ósemka” to western na ośmioro mocno odklejonych od świata szumowin, które śnieżna burza zaskoczyła w zajeździe na odludziu. By nie paść z nudów, zabawiają się rozmowami o swych barwnych kolejach. Co nawet pomysłowo zainscenizowane. Bo twarze nie przylegają do losów, aktorzy do ról, początek opowieści do końca. Krzyżówki, przestawki, przemieszanie. Na opak i na odwyrtkę. Był western epoki polowania na komunistów („W samo południe” 1952), był antywestern czasów afery Watergate („Pat Garrett i Billy Kid” 1973). A teraz wszystko kojarzy się ze wszystkim, więc jest western postmodernistyczny.
– A „Boska Florence” z Meryl Streep i Hugh Grantem? Boże, Wiesiek, co się z tobą dzieje, żebym ja ci musiał podpowiadać filmy?
– Wiesz, jak mnie pytają o tych pięc czy dziesięć najlepszych filmów w jakiejś kategorii, to czuję się tak, jak pewnie by się czuła Magda Gessler, gdyby kazać jej wybrać pięć najlepszych zup. Kiedy ona zna 500 najlepszych. Ale jak ktoś jada na przemian grochową i pomidorową, to łatwo mu przyjdzie powiedzieć, że grochowa jest lepsza niż pomidorowa.
– Nie wymądrzaj się. Co z „Boską Florence”?
– Teoretycznie każdy jest pisarzem, skoro nauczył się pisać. Każdy jest poetą, bo kiedyś składał rymowanki dla ukochanej. Teoretycznie. Tymczasem dla Florence Foster Jenkins owo „teoretycznie” nie istniało. Wydaje głos? Wydaje. Więc jest śpiewaczką! Proste. Krytycy rwą włosy z głowy, publiczność turla się ze śmiechu, szydercy szykują owację na stojąco, a Florence bez mrugnięcia okiem: wyje, skrzeczy, zawodzi. A to arię Mozarta, a to kantylenę Purcella. Może sobie pozwolić – jest bajecznie bogata. Na skinienie ma dwór pochlebców, którzy wcisną jej każdy komplement i ocenzurują każdą recenzję. A przecież jej zależy tylko na jednym – na własnym mężu. Zestarzała się i dobrze wie, że nie zanęci go już ani powabem ciała, ani porywami serca, ani klasą umysłu. Więc może chociaż śpiewem? Bo jak nie, to zostaje tylko „Requiem”. Mozarta, oczywiście.
– No i, Wiesiek, coś, co mnie by się spodobało.
– No, Romek, nic innego jak tylko „Epoka lodowcowa 5. Mocne uderzenie”. Wiem, że uwielbiasz jak Wiewiór ciągle ugania się za orzeszkiem… Tym razem zapędził się w kosmos, gdzie tak nawywijał, że nakierował na Ziemię wielki meteor. I teraz tygrys Diego z kolegami muszą coś z tym zrobić. Więc jakoś ugłaskać tsunami, deszcz meteorytów, płomienne pioruny. Co z jednej strony jest przygodą, a z drugiej układa się w przejrzysty wykład z astrofizyki. Romek, po prostu uwielbiam patrzeć, jak w kwestii astrofizyki bierzesz korepetycje od Wiewióra. Ten widok jest wart każdych pieniędzy.