Drivin’ w Wigilię wyglądał tak (S3, okolice Gorzowa Wlkp.):
Pierwsza Wigilia odbyła się w miejscu przypadkowym (jak – nie przymierzając – onegdaj w Betlejem).:
W miasteczku Resko (Zachodniopomorskie) szok. Rynek, choinka, wózek. Ale gdzie dzieciątko?!:
Dzieciątko, wyjaśniła szybko mamusia, biega swawolnie po rynku. Uff, co za ulga! Ale szukaliśmy dalej. TO Dzieciątko spoczywało w żłóbku w lokalnym kościele (niedawno przemianowanym na sanktuarium, co czeka niebawem wszystkie polskie kościoły).:
A potem to już opłatek, życzenia, jak w milionach domów. My łamaliśmy się u Alicji i Marka.:
Od nich też imienne bombki. Chińczyk wymyślił, Ala spowodowała, Mikołaj dostarczył.:
Panie Wiesławie, a gdzie kubek z ponadczasowym napojem…? Wesołych Świąt 🙂
Napój jechał. Wielkim czerwonym tirem.
Ale tylko ziuuu!!! – i już było po nim.
Nawet lepiej. Bo Wigilia to post ścisły. A ja jadłem big maca, z jakimś mielonym w środku. Oczywiście, rozgrzeszyłem się szybko, bo jestem w podróży itd. Ale brak coli pozwoliłem sobie przyjąć jako należne umartwienie. Kiedyś będzie mi to zapewne policzone.
W wigilię nie ma już postu, nie tak dawno, kościół zniósł ten obowiązek. Grzechu nie było…
Eee, nigdy nie wiadomo co w takim mielonym jest. Może on był zupełnie bez mięsa?
Cóż, ja ciągle żyję w Kościele przedsoborowym. Jak ksiądz mówi: „Pan z wami!”, odpowiadam: „Et cum spiritu tuo”.