Na fali dyskusji o „Wałęsie” i Wajdzie przypomniało mi się, że parę lat temu napisałem o nim we „Wprost”. Wtedy do redakcji napłynął list protestacyjny grupy artystów, którzy protestowali przeciwko tonowi tekstu i ocenie samego reżysera. Zapodaję go więc raz jeszcze.
Człowiek z celuloidu
Komuna nie zdołała zniszczyć Andrzeja Wajdy, ale on sam siebie – jak najbardziej
Andrzeja Wajdę stworzyła PRL. I Wajda skończył się razem z PRL. Tu znalazł idealne miejsce: władzy tłumaczył, czego chce społeczeństwo, a społeczeństwu, jak niedobra jest władza. W III RP mógł już powiedzieć wszystko wszystkim. I wtedy z dnia na dzień stracił głos. I tak już zostało do dziś.
Kombinator
Wajda żył z politycznego lawiranctwa. Już od debiutu. Wiedział, że Rosjanie zastrzelili mu ojca w Katyniu, ale do filmu wszedł „Pokoleniem” – płomienną pochwałą komunizmu. Do dziś uważa, że nic się nie stało. A z „Pokolenia” wspomina tylko świetnych aktorów i zdjęcia. W następnych filmach wił się jeszcze bardziej. Wiedział, że „Popiół i diament”, film o sympatycznym akowcu, w roku 1958 nie przejdzie, więc na premierowy pokaz do Urzędu Kinematografii ściągnął partyjnego literata Jerzego Andrzejewskiego. I setkę jego kolegów: wszystkich z czerwonymi legitymacjami. Kiedy zadzwonił cenzor z żądaniem, by usunął ostatnią scenę (śmierć Cybulskiego na śmietniku), miał to w nosie. Wiedział, że władza może walczyć z jednym Wajdą, ale nie ze stu partyjnymi pisarzami.
W kombinacjach Wajda nigdy jednak nie przeciągał struny. W latach 70. nie podpisał ani jednego listu protestacyjnego. Kolegom pisarzom powtarzał: „Jak piszesz – nie podpisuj; jak podpisałeś – to się nie dziw”. Sam nie podpisywał i dzięki temu mógł kręcić „Człowieka z marmuru” i dostawać niebotyczne budżety na kolejne produkcje, o czym jego koledzy na Zachodzie mogli tylko marzyć. Czasami jego asekuranctwo przestawało być zabawne. Jak wówczas, kiedy odmówił podpisania protestu przeciw aresztowaniu Siergieja Paradżanowa, wybitnego opozycyjnego reżysera ukraińskiego. Kolegi, który zmagał się w tej samej części świata z tą samą dyktaturą. Wajda milczał i dalej krytykował „komunizm” w kolejnych filmach. Za przyznawane przez „komunistów” pieniądze. Ale znowu: kiedy już nakręcił „Człowieka z marmuru”, ugiął się i powyrzucał sceny wskazane przez cenzurę. Miał wprawę – wcześniej, kiedy Jan Szydlak, wyjątkowo tępy sekretarz KC, zażyczył sobie usunięcia z „Wesela” sceny, w której Jasiek niesie wieść o polskim powstaniu Rosjanom, scena zniknęła natychmiast. Ale nie wszyscy towarzysze byli tak tępi jak Szydlak. Minister kultury Józef Tejchma chronił „Człowieka z marmuru” kosztem własnej kariery. „Wolę z Wajdą przegrać, niż z Filipskim wygrać” – powtarzał. Ale Wajda też się uczył – kiedy w 1981 r. cenzura przedstawiła listę scen do wycięcia z „Człowieka z żelaza”, ugiął się tylko przy jednej: topienia KOR-owców w Wiśle przez SB. Potem zresztą żałował, zwłaszcza po zabiciu księdza Popiełuszki. Ale w 1981 r. mógł już sobie z władzą pogrywać. Na „Człowieka z żelaza” przychodziły nawet nocne zmiany robotników – na seanse o szóstej rano.
Wampir
Andrzej Wajda żył ze współpracowników – taki filmowy wampir. W branży krążą o tym legendy. Kiedy nie wiedział, jak nakręcić scenę, zostawiał ją asystentom. I znikał. Oni kręcili, Wajda oglądał i oceniał, że do niczego. Po czym kręcił sam. Ale teraz już wiedział, jakich błędów unikać. W ten sposób Kazimierz Kutz wyreżyserował mu połowę „Kanału”. Kutzowi (wówczas jeszcze Kucowi) zawdzięcza Wajda najbardziej efektowną scenę z „Pokolenia”. Za pomocą spłonek i prezerwatyw wypełnionych czerwoną farbą, ukrytych pod płaszczem rozegrał śmierć Tadeusza Janczara od karabinowej serii. W roku 1955 absolutna rewelacja techniczna. I tak przy każdym filmie. Pierwsze ujęcia „Wesela” wypadały blado. Chłopstwo tańczyło jak na salonach. Wówczas scenograf Tadeusz Wybult poradził, aby tak długo przesuwać jedną ścianę dekoracji, aż aktorzy stłoczą się jak śledzie. To dopiero jest ciżba na wiejskim weselu! Zdjęcia ruszyły z kopyta.
Wajda żył z aktorów. Zbyszka Cybulskiego przyuważył już pierwszego dnia na planie „Popiołui diamentu”. Chłopak zamiast grzecznie stać i słuchać, co mówi reżyser, oparł się plecami o otwarte drzwi i chwiał się z nogi na nogę. To jest to! „Powtórz to przed kamerą!” – rozkazał reżyser. Do dziś po nocach śni mu się koszmar: zaczyna „reżyserować” Cybulskiego. I kładzie karierę: jego i własną. Jandę podpatrzył, jak paliła papierosa za papierosem w oczekiwaniu na próbne zdjęcia. Dziewczyna, a „sztachała się” jak murarz w przerwie śniadaniowej. – Zapal tak przed kamerą – zadysponował od razu. Zapaliła, dostała rolę, przeszła do historii. Radziwiłowiczowi, chłopskiemu synowi, kazał streścić życiorys. Aktor zaczął dukać, popatrując spode łba w obiektyw. Trafione! Scena ze zdjęć próbnych weszła bez jednego cięcia do „Człowieka z marmuru”. Takich błysków intuicji miał dziesiątki. Olbrychski: zaledwie student szkoły aktorskiej, a romantyków recytuje tak, że pękają mu wszystkie guziki od koszuli. I szczeniak od razu dostaje główną rolę w „Popiołach”. Olbrychski zresztą się wypłacał. W „Ziemi obiecanej” miał zawiadomić Pszoniaka o bajecznym kontrakcie na bawełnę. Scena drewno i nagle dzwoni w środku nocy do Wajdy z pomysłem: wsadzi pijanemu Pszoniakowi łapę w gardło i każe mu się wyrzygać. Żeby wiadomość dotarła do niego na trzeźwo. Od razu kupione.
Wajda żył z pisarzy. Jerzy Andrzejewski do „Popiołu i diamentu” napisał mu tak świetne dialogi, że filmu nie sposób było zepsuć. Ubek do akowca podczas przesłuchania: „Ile masz lat? – Sto? (cios w twarz). – A teraz? – Sto jeden”. Janusz Głowacki, który pisał dla niego „Polowanie na muchy”, zaciągnął reżysera do Hali Mirowskiej, na dansingi, poznał go z estradowymi chałturnikami. Kazał słuchać ich powiedzonek, podpatrywać stroje. Aleksander Ścibor-Rylski rozpisał „Człowieka z żelaza” ujęcie po ujęciu. Reżyser po prostu nie mógł tego „skopać”. Iwaszkiewicz tak rozrysował „Brzezinę”, że była jedną wielką aluzją do malarstwa Malczewskiego. Tylko filmować.
Szofer Wałęsy
Wajda wiedział jedno – kombinacje możliwe są jedynie w PRL. Nie łudził się ani przez pięć minut, że można je powtórzyć na Zachodzie. – Tam nikogo nie interesowały moje problemy i nikt nie dałby mi grosza na taki film jak „Człowiek z marmuru” – powtarzał. Miał rację. Kiedy chciał wylansować w USA „Ziemię obiecaną”, zakrzyczeli go amerykańscy Żydzi. Woleli być potomkami „Skrzypka na dachu” niż odrażających łódzkich fabrykantów. Wajda zrozumiał: na „Ziemię obiecaną” nikt w Ameryce nie wyłożyłby grosza. Wcześniej było podobnie. Kiedy zachodni krytycy zobaczyli „Kanał” w Cannes, gratulowali mu pomysłu: powstańcy zamiast po ulicach chodzą kanałami. Za nic by im nie wytłumaczył, że w powstaniu tak było naprawdę.
Ale ta kochana-nienawidzona Polska Ludowa się skończyła. Zabrakło władzy, z którą można się droczyć, i społeczeństwa, które można pouczać. Branża zrozumiała to od razu: Wajda nie uciągnie bez PRL. Wokół reżysera z dnia na dzień zrobiło się pusto. I okazało się, że Wajda w pojedynkę potrafi niewiele. W dodatku porzucili go nie tylko koledzy artyści. W 1980 r. robotnicza straż bez jednego słowa wpuściła go do strajkującej stoczni. W 1989 r., kiedy kandydował na senatora z Suwałk, nie był już rzecznikiem „klasy pracującej”, lecz „panem reżyserem z Warszawy”. W miasteczku rozlepiono ulotki: „Czy prostego człowieka zrozumie reżyser z daleka?”. A kiedy powiedział, że mógłby być szoferem Lecha Wałęsy, na jego dyżury senatorskie nie przychodził nawet pies z kulawą nogą. Właśnie wtedy powinien był nakręcić trzeciego „Człowieka z…”. Takiego, który zbiera bezrobotnych stoczniowców i zakłada z nimi grupę striptizerską. „Goło i wesoło” po polsku. Ale Wajda, który nie bał się zmierzyć z potężną komuną, nagle przestraszył się wolnego rynku idei. No bo co ludzie powiedzą? I zniknął. Kiedy odbierał Oscara (2000) za całokształt, nie był już twórczym filmowcem, lecz żywym eksponatem, wyciągniętym z lamusa kinematografii. I tego faktu nie zmieni tona kolejnych Niedźwiedzi i Palm, przyznawanych ciągle za dawne zasługi.
Na ścianie Zespołu Filmowego X wisiał napis: „Jestem najwybitniejszym twórcą filmowym w Polsce i jednym z najwybitniejszych w świecie. Przeżyłem już x ministrów, przeżyję i tego. Kto będzie za dwadzieścia pięć lat pamiętał, kim był pan W.(ilhelmi)? A ja mam zapewnione miejsce w encyklopedii. Nic mi nie mogą zrobić!”. Fakt: komuna nie zdołała zniszczyć Wajdy. Ale on sam siebie – jak najbardziej.