„Captain Fantastic”

Rozmowa o filmie „Captain Fantastic” w RDC brzmiała mniej więcej tak:

– Wiesiek, mamy dziś na tapecie film „Captain Fantastic” Matta Rossa. Punkt wyjścia jest tu taki: ojciec z kilkorgiem dziećmi żyje w głębi lasu w komunie hipisowskiej.

– I rzecz staruje od pasowania syna na mężczyznę, a do tego uprawnia podejście przez chłopaka jelenia i poderżnięcie mu gardła.

– Trochę to było mało hipisowskie, jak na mój gust.

– I ze sceny na scenę mamy wykładniczo podane, na czym polega edukacja młodego pokolenia w tej komunie. Oczywiście wszystko przemieszane ze wszystkim, w dodatku często jest to towar mocno przeterminowany.

– W pewnym momencie ojciec przestaje nadążać za ewolucją ideologiczną syna. Przedwczoraj był marksistą, wczoraj trockistą, a dziś jest już maoistą.

– Poza tym dzieciaki czytują na przemian „Braci Karamazow” i uczą się esperanta. Słuchają „Wariacji Goldbergowskich” Bacha w szalenie wówczas modnym wykonaniu kanadyjskiego geniusza fortepianu, też trochę szurniętego zresztą, Glena Goulda. Cytują Noama Chomsky’ego. Tu przypominam młodszym, że to amerykański psycholingwista, szalenie modny w latach 60-tych i 70-tych właśnie w kręgach cyganerii naukowej i co bardziej zakręconych studentów. Rzucają hasła w rodzaju: „Power to the peolpe!”

– Co nam przypomina piosenkę Johna Lennona.

– Nie tylko piosenkę, Romek. Właściwie całego Lennona z czasów jego solowej kariery w latach 70. Z czasów tych wszystkich refrenów, które nadawały się bardziej do skandowania na wiecach niż do śpiewania, z tych „All we are saying, is give peace the chance”, „Woman is a nigger of the Word” i podobnych.

– Nawet z tym najsłynniejszym: „You can say I’m a dreamer, but I’am not the Orly one”.

– Ale to nie były tylko refreny. Lennon rzucił wówczas na szalę cały swój autorytet muzyczny i nie tylko muzyczny, by podtrzymać ideały typu „Peace & Love”. Problem w tym, że już było „after birds”, po ptakach. Jako tako kumaci uczestnicy największego spontanicznego zgromadzenia w dziejach ludzkości na farmie Bethel pod miejscowością Woodstock, obmyli się z błota i pozasiadali za ważnymi biurkami. Oczywiście na tym biurku trzymali swoją fotografię – na niej facet z długimi włosami, z gitarą i w koralikach. Ale i tak powszechnie było wiadomo, że facet, który trzyma na biurku zdjęcie z Woodstock, jest największym zimnym sukinsynem w całej korporacji. Ale ta hipisowska czkawka odzywała się i odzywa w kulturze amerykańskiej regularnie, żeby pozostać przy jeszcze jednym przykładzie. Oto reżyser czeski Milos Forman wyemigrował do Stanów i bardzo mu się te hipisowskie ideały podobały, do tego stopnia, że przeniósł na ekran musical pod tytułem „Hair”, musical z czasów wojny w Wietnamie. Był rok 1979, od Woodstock minęło 10 lat, rzecz niby była mocno przeterminowana, ale – chwyciło. I w Stanach, i na świecie. Bo formacja hipisowska dawno była bladym wspomnieniem, ale sentyment po niej pozostał.

– Film „Captain Fantastic” też się wpisuje w te resentymenty.

– Też, ale jest już odrobinę bardziej trzeźwy. Epoki nam się tu wprawdzie nie zgadzają, ale trudno. To przecież niemożliwe, by ideami hipisowskimi żywić się dziś, czyli w czterdzieści lat po Woodstock, ale załóżmy że to taka elipsa, taka wyrzutnia, po prostu opuszcza się fragment czasu, który jest niewygodny. I w filmie jak najbardziej współczesnym oglądamy coś w rodzaju posthipisowskiego obozu typu survival, który prowadzi ojciec z kilkorgiem dziatwy w różnym wieku. Z jednej strony ideologiczne rozhuśtanie, a z drugiej mordercze treningi i dyscyplina jak na porządnym obozie dla skautów.

– Ale najciekawsze zaczyna się jednak wtedy, kiedy z tego lasu trzeba wyjść. I rodzina hipisów musi się zmierzyć z realnym światem.

– Tak, to jest clou historii, rozegrane zresztą na wielu registrach. Najpierw na wesoło. Ot, rodzina – ta z realnego świata – zarzuca Benowi, ojcu, w tej roli niezły, choć nie porywający Vigo Morgenstern, że nie zapewnia dzieciom właściwej edukacji. I następuje konfrontacja. Jego całkiem mała córeczka, wychowana w lesie, pięknie recytuje i omawia „Bill of Rights”, te fundamentalne dla każdego Amerykanina 10 pierwszych poprawek do konstytucji. A dzieciaki z miasta, z regularnych szkół, coś tam bąkają bez sensu.

– Śmiesznie od biedy jest wtedy, gdy okradają supermarket w ramach hipisowskiej „mission” pod kryptonimem „Free the Food”.

– I jeszcze może wtedy, gdy Ben defiluje całkiem nagi po campingu i przechodzącym staruszkom tłumaczy : „It’s just a penis!? I jeszcze, gdy jego syn pocałował poznaną przed chwilą dziewczynę już się jje oświadcza, bo chce się okazać odpowiedzialny itd.

– Ale śmiesznie przestaje być, gdy to hipisowskie stadko jedzie na pogrzeb matki i żony.

– Tu już zaczyna być troszkę śmiesznie i troszkę strasznie, co jest nieuchronne, jeżeli konfrontacja świata hipisowskiego ze światem realnym ma być przekonująca. Otóż matka tego stadka zapadła na depresję, po czym popełniła samobójstwo. Z domu była WASP, więc i pogrzeb odbywa się zgodnie z protestancką ceremonią. I wtedy zjawia się ta rodzinna czereda w hipisowskich wdziankach i czyta testament, z którego wynika, iż mam nie była protestantką, lecz buddystką, nakazała się nie pogrzebać, lecz spalić.

– I wyraźnie zażyczyła sobie, żeby jej prochy rozsypać nie – powiedzmy- na brzegu morza o zachodzie słońca, lecz, by wsypać je do klozetu.

– I po wielu korowodach do tego dochodzi. To jedna z najmocniejszych scen filmu. Prochy zostały wsypane do muszli, wokół muszli pogrążona w smutku rodzina. Jedno z dzieci mówi: „Good Bye, Mummie!” i spuszcza wodę. A wcześniej, oczywiście, odbywa się spalenia zwłok na stosie w stylu, jaki oglądaliśmy na filmach o Indianach.

– No i zbiorowo śpiewają song „Sweet Child Of Mine” zespołu Guns N’ Roses.

– Ale to jest pieśń pożegnalna, bo powoli, krok za krokiem, trzeba się będzie z tym hipizmem żegnać. Co zresztą świadczy i o mądrości bohaterów filmu i o rozsądku jego realizatorów. Ci stanęli na stanowisku, że hipisi jednak powinni się asymilować, nie ma co kopać się z koniem, czyli współczesnym społeczeństwem. Pozostawanie Amiszem to droga donikąd. Dlatego golą brody, przycinają długie włosy. A ten najzdolniejszy syn jedzie na Harvard.

– Z tym, że ojciec na odchodne daje mu naszyjnik hipisowskich koralików.

– Bo co by nie powiedzieć, Woodstock w pewnym sensie trwa i nie śkonczy się nigdy. Ale tylko w pewnym sensie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *