Artur Domosławski „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana”

Artur Domosławski „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana”:

Cytaty:

Jego życzenie, by zostać zapamiętanym wyłącznie jako humanista, filozof i socjolog, jeszcze za jego życia odeszło do sfery tych niespełnionych. W Polsce „major KBW” i „stalinowiec” przebijają często Płynną nowoczesność albo dzieło poświęcone socjologii Zagłady.

Biografia to śledztwo, chodzenie śladami bohatera, zaglądanie do szuflad i schowków ludzkiej pamięci, do archiwów… Kto wie, co się w nich znajdzie? To także spekulacja. Bo ile naprawdę i z niezachwianą pewnością jesteśmy się w stanie dowiedzieć o innym człowieku? Choćby o splątanej sferze motywacji? Z tych samych faktów różni biografowie mogą ułożyć zupełnie inne opowieści.

… robota biografa to wyścig z czasem: zdążyć wysłuchać świadków. Biograf zawsze jest spóźniony. O chwilę. O człowieka, który właśnie odszedł.

Miasta i miasteczka w rodzaju Włocławka były wyspami nowoczesności i życia kulturalnego w niemal całkowicie chłopskim otoczeniu. Odizolowane od większych ośrodków pełniły rolę centrów postępu – wiało od nich wielkim światem, nawet jeśli nim nie były. „Zamieszkiwało w nich nieproporcjonalnie dużo inteligentów, dorównujących poziomem, a bardziej jeszcze ambicjami i zmysłem społecznego powołania inteligencji wielkich miast – napisze o świecie matki profesor Bauman. – Klaustrofobia potęgowała efekt kondensacji: włocławianie, podobnie do płocczan czy mieszkańców Siedlec lub Kowla, musieli zbudować własnymi szczupłymi stosunkowo zasobami, na miejscu, »kompletną cywilizację«, na którą w większych skupiskach składały się wysiłki tysięcy. W małych miastach powstawały teatry wystawiające najnowsze sztuki zaledwie kilka miesięcy po stołecznej premierze. Były kawiarnie nieustępujące poziomem debat filozoficznych i politycznych wielkomiejskim matecznikom inteligenckich zgromadzeń […]. Znamieniem »prowincjonalizmu« była tu głównie głębia powagi, z jaką traktowano tu wszystko, co się do kultury i oświaty odnosiło”.

Wieczne zmagania o swoje – uważał Bauman – wytworzyły jednak mentalność oblężonej twierdzy i społeczność osaczonych, która nieustająco nawołuje do zwierania szeregów. Taka społeczność bywa ogarnięta paranoicznym strachem, poluje na wewnętrznego wroga i wciąż testuje lojalność tych, których uważa za nie-do-końca-swoich. Na przykład takich jak on.

Ojciec podobnie odczuwa grozę zdarzenia, nie ma jednak w sobie iskry buntu. Uważa, że człowiek powinien godzić się ze swoim losem – a żydowskim losem jest cierpienie, nic się na to nie poradzi. Jedyne, co można zrobić, to starać się przetrwać.

Organiczna uczciwość księgowego z Poznania szybko doznaje szoku w zderzeniu z miejscowymi realiami. Zygmunt przysłuchuje się rozpaczliwemu lamentowi ojca: – Wszyscy kradną! Każą mi wpisywać do ksiąg towary, które wyparowały, zanim znalazły się na półkach. Albo żebym wykreślał z inwentarza jako wybrakowane towary dobrej jakości, w pełni nadające się do użytku. Jak może państwo składać się z samych złodziei?

Bauman uważał, że takie same reakcje ludzi żyjących w dostatku wywołują uchodźcy, migranci, przybysze z gorszego świata. Przypominają nam, uśpionym dobrobytem i spokojem, o kruchości egzystencji i nietrwałości wygodnego życia. Są żywym dowodem na to, że nasze życie może w jednej chwili rozpaść się z powodu działania sił, na które nie mamy wpływu: zmian klimatycznych, wojen, wstrząsów na globalnych rynkach finansowych. A cóż robi się z posłańcem złych wiadomości? Dawniej – zabijało się go. Dziś – nie wpuszcza się go do środka, założywszy, że może obwieścić nowinę, której wcale nie chcemy usłyszeć.

Przed wojną nie chciał, aby polscy nacjonaliści wypisywali go z polskości. Teraz nie chce, by ojciec czy ktokolwiek inny zapisywał go na wyłączność do żydowskiej rodziny, której nie wybierał; do wspólnoty, którą definiują pradawne obyczaje, obrzędy, wierzenia, nie zawsze zrozumiałe prawa – świeckie i religijne. Nie chce też, by ktokolwiek nadawał mu tożsamość, nie zapytawszy o zdanie.

Każdy, kto potrafi przekazać tej wieloetnicznej i wielojęzycznej zbieraninie „polskiego ducha” – to znaczy mówi dobrze po polsku, ma orientację w polskiej historii i literaturze, umie się wysłowić, a najlepiej jeśli jeszcze zdał maturę – może liczyć na szybki awans. Zygmunt ma wszystko, czego trzeba, i nadaje się do takiej roli. W dotychczasowym życiu wykluczany i naznaczany przez kulturę polityczną i społeczeństwo przesycone wrogością do współobywateli o żydowskich korzeniach, teraz zostaje potraktowany po raz pierwszy jak najprawdziwszy Polak: najpierw w Sumach pod Charkowem, później w wojsku walczącym na froncie u boku Armii Czerwonej.

W każdej epoce społeczeństwo „zmienia swoje wspomnienia w taki sposób, by były zgodne ze zmiennymi warunkami społecznej równowagi” – pisał Maurice Halbwachs[6], klasyk refleksji nad pamięcią zbiorową.

Historia jest jednym z „najbardziej użytecznych narzędzi do tworzenia ideologiczno-kulturowych warunków sprzyjających utrzymaniu istniejących struktur władzy”. Robi się to za pomocą arbitralnych decyzji o tym, które rocznice są świętowane, a które zapomniane; komu stawiać pomniki, a które dawniej postawione

No proszę, proszę się w to wszystko wczuć. Przychodzą do pana i mówią: damy ziemię chłopom. A ja wiedziałem, że chłopi cierpieli, bo nie mieli. Fabryki damy robotnikom. Cudownie, mój ojciec nie będzie musiał czapkować. W ogóle wszyscy będą równi. Wykształcenie będzie bezpłatne. Wspaniale! Wykształcenie to była dla mnie niezwykle istotna sprawa. Padały też przeróżne hasła przeciwko dyskryminacji i upokorzeniu. To ostatnie zwłaszcza stało się bardzo ważnym pojęciem w moim życiu i do tej pory jest.

Bauman lubi prowadzić gry umysłowe osnute wokół własnego życiorysu. Próbuje zrozumieć, co tak naprawdę wybrał, a co spadło na niego niczym deszcz i co jedynie zaakceptował jako rzecz daną. Z tych przemyśleń wynika mu, że gdy zdarzenia depczą sobie po piętach, jak czasem mawia, a jedno wypływa z drugiego – tak właśnie dzieje się w jego życiu tuż po wojnie – trudno stwierdzić, co się człowiekowi przydarza, co zaś dzieje się na skutek podjętych decyzji. Ile przypadku, ile świadomego wyboru?

To prawda, że w kazamatach UB to Polaków torturowano i mordowano. Ale kogo, jeśli nie Polaków, mordowali ludzie zwani dziś żołnierzami wyklętymi?

Powrót do rodzinnej Warszawy. W ciężarówce pełnej ludzi słyszy, jak jeden mężczyzna mówi do drugiego: „Nie do wiary! Oni ciągle jeszcze tutaj są. Niemieckim partaczom nie udało się zagazować ich wszystkich”.

/Janina/ Spotyka pierwszą wielką miłość – Romana. Po wydostaniu się z getta Roman wstąpił do AK, walczył w powstaniu. Teraz nie chce utrzymywać kontaktów z Janiną. [Z]e swoimi jasnymi włosami, niebieskimi oczami, typowo polskim nazwiskiem i bohaterską przeszłością w szeregach AK nie był chętny do powrotu do swoich żydowskich korzeni. Ja, z moimi ciemnymi włosami i garbatym nosem, smutnymi oczami i „żydowskimi nogami”, nie byłam kimś, z kim chciałby być kojarzony. Zdradzałam jego pochodzenie. Byłam dla niego kulą u nogi. To był koniec mojej miłosnej historii.

Żydzi, którzy przeżyli piekło Holocaustu, byli niemile widziani. Byli w pewien sposób skażeni, naznaczeni cierpieniem, napiętnowani tragedią. Lepiej było trzymać się od nich z daleka, nie pozwalając złu, jakie ze sobą nieśli, skazić własnego uporządkowanego, schludnego życia. To nie może być jasne dla kogoś, kto nie żył w Polsce pod koniec wojny i bezpośrednio

O istnieniu w partii „konserwatywnej koterii” po raz pierwszy napomyka Radio Wolna Europa w 1962 roku, powołując się na warszawskiego korespondenta „New York Timesa”. Trafniejsze jest określenie: nacjonalistyczna czy nacjonalkomunistyczna – jak będzie się o niej mówić później, gdy jej działania staną się bardziej widoczne. Formalnie nie jest to frakcja partyjna. To raczej nieformalny ruch ludzi z komitetów miejskich i dzielnicowych partii, z resortów siłowych, to jest MSW i MON, rozpoznających się po języku, tematyce rozmów i artykułów, specyficznych aluzjach, związkach personalnych: towarzyskich i tych „po linii partyjnej”. Ludzie ci – moczarowcy – chętnie przypisują działaczom partii i funkcjonariuszom UB pochodzenia żydowskiego odpowiedzialność za represje stalinizmu.

Ale to właśnie ludzie tacy jak on stają się w partii moczarowskiej – i coraz bardziej moczarowskiej Polsce – najbardziej podejrzani i niepożądani. Żyd, gorliwy stalinowiec, który przyszedł z Armią Czerwoną, jawny marksista, który broni „wrogów socjalizmu”… Dla moczarowców wymarzony obiekt nagonki i cel do politycznego odstrzału. Jeszcze nie wie, jak bardzo – i że od dłuższego czasu – interesuje się nim resort kierowany przez Moczara.

Bauman chudnie. Nieustannie narzeka na jakieś bóle, gnębią go różne dolegliwości. A to serce, a to żołądek, a to kręgosłup… Człowiek z nadmiarem obowiązków, żyjący w permanentnym napięciu i niepokoju. Na dodatek prymus, który nie może nikogo zawieść; prędzej zajeździ sam siebie, niż nie wypełni czegoś, do czego się zobowiązał. Gdy napięcie i niepokój ustaną, bóle i dolegliwości znikną – do ostatnich miesięcy przed śmiercią Bauman będzie zdrów niemal jak młodzieniec.

Sylwester 1967 roku. Zygmunt i Janina spędzają wieczór w mieszkaniu przyjaciół – Karola Martela i jego żony Hanny. Dziesiątka gości, obficie zastawiony stół, ale – wedle wspomnień Janiny – aura jest ponura. Nikt się nie śmieje, nie tańczy. Krótko przed północą gospodarz domu włącza telewizor. Goście chcą obejrzeć szopkę noworoczną – program satyryczny, zdarza się, że politycznie odważny, zwłaszcza w porównaniu z tym, co telewizja pokazuje na co dzień. Przeżywają szok. Oto, co widzą (jak zapisze po latach Janina): Kukła o garbatym nosie wspinała się po globusie, zagarniając go chciwymi ramionami i wbijając szpony w jego powierzchnię. Mniejsze garbatonose kukiełki pełzały po całym globusie w ślad za wodzem, podtrzymując go i popychając coraz bardziej w górę. Jednocześnie nieznajomy głos męski śpiewał spoza ekranu „pieśń Dayana” [chodzi o Moszego Dajana, ministra obrony Izraela – przyp. A.D.], w której dziękował on „szwagrom z różnych stron świata” za poparcie i pomoc. Ktoś raptownie wyłączył telewizor. Za późno. Za stołem czworo garbatonosych „szwagrów Dayana” zamarło ze zgrozy i z oburzenia. Pozostali opuścili na kwintę swoje proste aryjskie nosy[1].

Kogo właściwie uważa się za Żyda? Decydują kryteria czysto rasistowskie. Człowiek uznany za Żyda może nie mieć żadnych związków emocjonalnych z judaizmem ani żydowskimi stowarzyszeniami kulturalnymi. Może nie mówić ani słowa w jidysz czy po hebrajsku i może czuć się w stu procentach Polakiem. Dla moczarowców decydującym kryterium są przodkowie, czyli krew.

Antysemityzm rozlewa się po domach i ulicach. – Jechałam taksówką w Krakowie i w pewnej chwili kierowca mówi do mnie: „A ja na pani w czasie wojny bym zarobił” – opowiada Irena Grudzińska-Gross, jedna z „komandosek”, wówczas studentka romanistyki. Nie czuje jeszcze narastającej grozy; jest jednak do głębi zdumiona, że taksówkarz rozpoznał w niej osobę żydowskiego pochodzenia. – Takie sytuacje mi się nie zdarzały, miałam „dobry” wygląd: jasne blond włosy… A jednak „rozpoznał” mnie.

Janina łapie się na tym, że – tak jak za czasów okupacji, kiedy była narażona na donosy szmalcowników – zaczyna rozróżniać znajomych i nieznajomych nie wedle kryterium charakteru, mądrości i przymiotów towarzyskich, lecz pochodzenia. Ludzie znowu zaczynają się dzielić na Żydów i „czystej krwi” Polaków.

Obcy, syjoniści, są wszędzie, powiada, zajmują najwyższe stanowiska, szkodzą Polsce, zanieczyszczają Partię. Trzeba się ich pozbyć. – I ten slogan chwyta – włączył się milczący dotąd Zygmunt. – W ciągu ostatnich kilku lat nie było większych czystek. Drogi do awansów są zablokowane, szefowie są niewiele starsi od swoich podwładnych. Czystki na wysokich stanowiskach to najskuteczniejszy sposób rozładowania napięć. Zwalnia się miejsce na górze, twój szef awansuje, ty awansujesz na jego miejsce, a twój podwładny na twoje. Nic dziwnego, że ludzie pragną czystek. Jak długo mogą czekać na to, aby się w ich życiu coś zmieniło na lepsze?

Po burzy oklasków dla Gomułki i okrzykach: „Koniec wasz bliski, pakujcie walizki!”, Janina notuje w pamięci: „zapachniało pogromem”. Ogarnął nas strach. Za chwilę spotkanie się skończy, aktyw partyjny pójdzie pić, czerń wylegnie na ulice Warszawy, żeby z pełnym błogosławieństwem Partii rozprawić się z syjonistami. Wprawdzie nie znajdą żydowskich sklepów do plądrowania ani pejsatych przechodniów do bicia, poradzą sobie inaczej. Pierwszy sekretarz podał listę nazwisk, w każdej ulicznej budce jest książka telefoniczna, będą mogli rozliczać się z każdym syjonistą indywidualnie.

Któregoś dnia w domu Baumanów dzwoni telefon. Przedstawia się kolega z wojska, towarzysz broni. W 1945 roku Zygmunt zdobywał z nim Wał Pomorski i walczył w bitwie o Kołobrzeg, więc radośnie go wita. Jednak po chwili słyszy: – Wynoś się z Polski, ty Żydzie parszywy!

Nie pamiętam, bym przed brutalnym marcowym przebudzeniem 1968 roku, gdy publicznie zakwestionowano moją polskość, przywiązywał jakąś szczególną uwagę do kwestii własnej tożsamości, przynajmniej jeśli idzie o narodowość. Chyba myślałem, że zwykłą koleją rzeczy odejdę sobie bezboleśnie na uniwersytecką emeryturę, a potem, gdy nadejdzie ten czas, pochowają mnie na jednym z warszawskich cmentarzy. Ale od marca 1968 roku każdy dookoła wciąż oczekuje mojego samookreślenia i posiadania przeze mnie poważnego, starannie wyważonego oraz bystrze dowiedzionego obrazu mojej tożsamości. Dlaczego? Ponieważ odkąd stałem się „człowiekiem w ruchu”, który zerwał ze wszystkim, co mogło uchodzić za „naturalne środowisko”, nie było już miejsca, gdzie mógłbym pasować, jak to się mówi, na sto procent. Wszędzie odstawałem, byłem – raz nieznacznie, raz rażąco – kimś „spoza”.

Tożsamość człowieka doby globalizacji często nie zachowuje ciągłości ani spójności. W ciągu kilkudziesięciu lat życia zwykle należymy do różnych społeczności, funkcjonujemy w rozmaitych grupach i otoczeniach kulturowych, przebywamy w różnych miejscach na mapie geograficznej i społecznej. Dotyczy to zarówno ludzi ze świata dostatku, jak i tych z obszarów biedy, którzy uciekają przed wojnami, suszą, wyzyskiem albo po prostu w poszukiwaniu lepszego losu. Tożsamość jednostki w świecie globalizacji nie jest dana raz na zawsze, podlega nieustającym wyborom i negocjacjom, jest „w ruchu”, wieloznaczna.

– Wymagano, abym to ja stał się nacjonalistą i uprawiał „politykę tożsamościową”. Z dwojga złego wolę już być ofiarą nacjonalizmu niż jego nosicielem i praktykantem – powie cztery dekady później, gdy spytam go o powody wyjazdu z Izraela. – Odpowiadanie nacjonalizmem na nacjonalizm równa się gaszeniu pożaru benzyną[41].

Jedyną polityczną lekcją, jaką w Izraelu wyciąga się z doświadczenia Zagłady, jest ta, że przeżyje ten, kto uderzy pierwszy. Cierpiętnictwo rodzi cierpiętnictwo. Współcześni Izraelczycy uprawiają, zdaniem Baumana, cierpiętnictwo na konto zgładzonych przodków, „żyją w pożyczonej tożsamości”[50]. Mieszkają nie w domach, lecz w fortecach. Jak znaleźć uzasadnienie dla takiego stanu rzeczy? Głosząc, że znajdują się w stanie ciągłego zagrożenia, oblężenia, które notabene sami stwarzają.

Nie ma Baumana myśliciela bez doświadczeń małego Zygmunta, którego prześladowali koledzy i szykanowali nauczyciele, bez udręki nastolatka wygnańca, który liczył ścięte drzewa na północ od Gorkiego, bez cierpienia rannego pod Kołobrzegiem chorążego, bez przekonań dwudziestoletniego podporucznika, który bronił powojennej władzy przed zbrojnym podziemiem, bez gorliwości agitatora i propagandysty, bez wstrząsu „oślepionego” i rozczarowanego zbrodniami popełnionymi dla idei, której się poświęcił, bez self-made mana, który błyskawicznie napisał doktorat, pracę habilitacyjną i został wybijającym się nauczycielem akademickim. Wreszcie – nie ma Baumana intelektualisty, który pisał przecież o miłości i innych demonach, bez nienasyconego apetytu na życie, bez codziennej troski o najbliższych, bez doświadczenia związku z kobietą, której przeżycia czasów okupacji zainspirowały go do napisania jednego z najważniejszych dzieł.

Szybko się orientuje, że wolności myślenia w humanistyce towarzyszy nieistotność tej ostatniej. Kiedyś wyzna, że w Wielkiej Brytanii, inaczej niż w Polsce, „działania intelektualne mają znikomy wpływ na kształt wydarzeń, społeczeństwa, życia ludzkiego”.

Pozycja autsajdera – niejasna, wieloznaczna, niedopowiedziana – podoba się Baumanowi. Przyjmuje ją, mimo że to nie on ma trudności komunikacyjne w angielskim. Uważa ją za źródło płodności intelektualnej. W liście do przyjaciela napisze, że w Anglii czuje się zadomowiony w swojej bezdomności. To Janina śni o „przynależeniu”, on nie. Mierzi go zwłaszcza przynależność plemienna. Busolą są mu słowa George’a Steinera, eseisty i filozofa: „Moją ojczyzną jest maszyna do pisania”.

Realny socjalizm stworzył tymczasem „nowego socjalistycznego człowieka”, który boi się wolności, nie chce mieć własnych poglądów ani ponosić za nie odpowiedzialności; człowieka, którego cechują służalczość i „drobnomieszczańska przeciętność”. Drobnomieszczanin przyjęty za „socjalistycznego człowieka” jest człowiekiem organicznie niezdolnym do wyobrażenia sobie egzystencji innej niż jego własna, a więc i do krytyki wiodącej do przedostania się ze swego ciasnego, ubogiego schronu na nieznane mu, a więc i strachem go napawające wody historii.

…coraz mniej osób wykonuje jedną pracę przez całe życie. Do bolączki niedostatku dochodzi bolączka niepewności. Pracownicy podejmują zajęcia na pół, ćwierć czy dziesiątą część etatu; źródła ich zarobku są rozproszone i tymczasowe. Tymczasowość staje się jedyną stałą rzeczą.

Robotników jednoczą teraz miejsca, w których wydają pieniądze – centra handlowe, puby, targi – nie te, w których je zarabiają. Tak oto umiera robotnik i rodzi się konsument – centralna postać nowego kapitalizmu. Nowy kapitalizm konsumentów nie będzie już tylko zaspokajał potrzeb człowieka; będzie niezmordowanie stwarzał nowe, najczęściej pozorne. Im więcej kupujesz, tym jesteś lepszy. Przemianie ulega wrogość biednych wobec bogatych, jedno z odwiecznych źródeł walk klasowych. Bogaty, nazywany teraz człowiekiem przedsiębiorczym i zaradnym, wciąż może budzić zawiść, ale staje się też wzorem godnym naśladowania. Biedni chcą odnosić sukcesy jak on, być kowalami swojego losu, robić zakupy w tych samych centrach handlowych.

Nowy sposób dominacji – konstatuje Bauman – wyróżnia się tym, że represje zastępuje uwodzeniem, nadzór policyjny – instytucją public relations, autorytet – reklamą, narzucanie norm – tworzeniem potrzeb.

 

Niezwykle łatwo naruszyć interesy osób uwikłanych w opowieść – rodzin, przyjaciół, agentów literackich, wydawców: te bywają sprzeczne z zadaniem, jakie stawia sobie biograf.

Bauman zwraca uwagę, że socjalizm tak w Polsce, jak i w Związku Radzieckim nie wytworzył własnej kultury, powielił natomiast protestanckie ideały wydajności produkcji, wstrzemięźliwości, wyrzeczeń i samopoświęcenia, typowe dla społeczeństw kapitalistycznych.

W społeczeństwach socjalistycznych aspiracje polityczne ma jedynie garstka intelektualistów. „Analfabeci nie śnili po nocach o wolności słowa”, stwierdza, wskazując biedotę, która nigdy nie uważała wolności politycznych za pomocne w rozwiązywaniu swoich problemów.

Człowiek jest wolny, gdy ma zagwarantowane warunki, by wieść życie w wolności. Wolność nędzarza to nie wolność, lecz udręka, popadanie w nowe uzależnienia i niewole, na przykład ekonomiczną.

Rozliczył się – wedle własnego wzoru, zgodnie z osobistym wyczuciem, nie pod dyktando, nie pod publikę. Czasem myślę, że nie chciał wpisywać się w narodowy mit – a może narodowy kicz – Jacka Soplicy, w który wpisało się wielu byłych komunistów: od grzesznika do bojownika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *