„Arcydziela czarnego kryminału”:
Antologia klaysków amerykańskich i angielskich. Plus komentarz znawcy. Wszystkie w tej samej mniej więcej stylistyce.
Cytaty:
Jednej rzeczy nie znosili w tym lokalu: zmarnować okazję zarobienia choćby dolara. Łatwo było wejść, jeśli miałeś pieniądze – trudniej było wyjść, jeśli jeszcze jakieś miałeś.
Joe znów był w holu. Spojrzał na mnie z nieskrywanym podziwem. – Musiał mu pan nieźle przyładować. – Potrząsnął kilkakrotnie głową. – Jest sztywny jak makrela. Przytaknąłem zdawkowo i uśmiechnąłem się, wsuwając mosiężny kastet z powrotem do kieszeni. Po co zaraz zdradzać tajniki zawodu?
Było niemal jak akt opatrzności – a ja być może i wierzę w opatrzność, jak wszyscy, ale nie wierzę w opatrzność podsuwającą taksówkę o drugiej w nocy.
Nigdy nie płaczę nad rozlanym dżinem
Wiem… – Przerwałem nagle i uniosłem dłoń zanurzoną głęboko w kieszeni płaszcza. – Wiem też – powiedziałem bardzo wolno – że jeśli koleś, który tak ostrożnie otwiera drzwi z tyłu za panem, nie zamknie ich z powrotem, ten dywan może się pobrudzić.
Czyż Bóg nam nie sprzyja? – powiedział. Zdążył już wygodnie rozsiąść się w fotelu, co zawsze było jego pierwszym celem, ilekroć wszedł do jakiegoś pomieszczenia.
Jego uśmiech był sztywny jak mrożona ryba. Długie dłonie zatrzepotały nad biurkiem jak śnięte motyle. Jedna z nich podryfowała w kierunku bocznej szuflady. Z trudem odzyskał mowę. – Jest pan bardzo chorym człowiekiem. Bardzo chorym. Nie radziłbym… Machnąłem pałką w kierunku wędrującej dłoni. Skuliła się jak ślimak na nagrzanym kamieniu.
Brwi pełzały po jego czole jak dwie włochate gąsienice.
Oczy wylazły mu z orbit niczym dwa obrane ze skorupek jajka.
Miałem otwarte usta i głupi wyraz twarzy, jak parobek na lekcji łaciny.
Coś działo się z jej twarzą i dopiero po chwili zorientowałem się, że to uśmiech.
Kawałki tynku i drewna młóciły powietrze jak pięści na irlandzkim weselu.
Zmierzył mnie wzrokiem, jakby szacował wymiary trumny dla mnie.
Za pomocą okularów w drucianych oprawkach oraz czarnego palca wskazującego czytał gazetę.
Podobnie jak większość ludzi sprawiających najwięcej kłopotów, nie wyróżniała się niczym szczególnym.
… jestem miłym facetem, ale można mną pomiatać tylko do pewnych granic.
Była martwa jak wędzona ryba.
Przylegała do mnie jak bibułka. Ciepłe, miękkie krzywizny jej ciała dotykały mojej klatki piersiowej; wysunęła usta do pocałunku…
Jego niewyraźne oczy powiększyły się jak dwa błękitne balony z gumy do żucia.
Uderzył się pięścią w skroń. Zabrzmiało to tak, jakby ktoś znęcał się nad dynią.
Wysupłał pięćdziesięciodolarowy banknot z szuflady na gotówkę i wcisnął go w moją dłoń z takim zapałem, jakby to był dowód miłości.
– Łatwo ulegasz sugestii, prawda, Donny? To niebezpieczny sposób na życie, zwłaszcza gdy ludzie pomiatają tak sobą nawzajem. – Nie rozumiem. Może pan powiedzieć to jeszcze raz? – Zamrugał do mnie swymi bladobłękitnymi oczyma, uśmiechając się wyczekująco.
Palm Springs wciąż jest małym, prowincjonalnym miasteczkiem – dziurą zabitą dechami, tyle że obecnie dechy są mahoniowe, a gwoździe ze szczerego złota.
Za rattanowym barem, pod baldachimem z sieci rybackiej, odziany na biało osobnik o karaibskich rysach wycierał kieliszki brudnym ręcznikiem. Z twarzy nie wyglądał na rozmownego.
Uśmiechnął się jak zwłoki pod wprawnymi palcami doświadczonego przedsiębiorcy pogrzebowego.
… przy okazji, co się stało z pańską twarzą? – Przeszedłem małą operację plastyczną. W wykonaniu chirurga amatora.
Wycofała się jak szkuner pod pełnymi żaglami, zagrożony przez kanonierkę.
Zza cienkich, nieprzejrzystych firanek w oknie mieszkania po przeciwnej stronie ulicy inspektor Bourse spoglądał w dół na to wszystko i wiedział, że to jest dobre.
Nie był miłym młodzieńcem. Miał twarz w kolorze papieru, w jaki w sklepie rzeźniczym zawija się mięso, kształt ust zaś odziedziczył w prostej linii po odległym przodku, specjaliście od tortur na dworze któregoś z Ludwików.