Annie Arnaux „Lata”

Annie Arnaux „Lata”:

Noblistka. Nareszcie!
Cytaty:

Obrazy ukazujące czas, gdy było się dziewczynką pomiędzy istotami, które również znikły, jeszcze zanim przyszło się na świat. Podobnie w naszej pamięci istnieją nasze małe dzieci obok naszych rodziców i szkolnych kolegów. I my będziemy pewnego dnia we wspomnieniu naszych dzieci pośród wnuków i ludzi, którzy się jeszcze nie narodzili. Tak jak popęd seksualny pamięć nigdy się nie zatrzymuje. Dobiera w grupy zmarłych i żywych, istoty rzeczywiste i wyobrażone, marzenia i historię.

Obrazy ukazujące czas, gdy było się dziewczynką pomiędzy istotami, które również znikły, jeszcze zanim przyszło się na świat. Podobnie w naszej pamięci istnieją nasze małe dzieci obok naszych rodziców i szkolnych kolegów. I my będziemy pewnego dnia we wspomnieniu naszych dzieci pośród wnuków i ludzi, którzy się jeszcze nie narodzili. Tak jak popęd seksualny pamięć nigdy się nie zatrzymuje. Dobiera w grupy zmarłych i żywych, istoty rzeczywiste i wyobrażone, marzenia i historię.

Wszystko zgaśnie w jednej chwili. Słownik przyswajany od kołyski po łoże śmierci przestanie istnieć. Nastanie cisza bez żadnego słowa, aby ją opowiedzieć. Z otwartych ust nie wyjdzie już nic. Ani „ja”, ani „mnie”. Język zaś będzie w dalszym ciągu przekładał świat na zdania.

Życie większości ludzi rozgrywało się jednak w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Gdy w kościele rozbrzmiewał zwycięski pomruk kolędy Bądź u nas Panią, wiedziano, że „u nas” oznaczało tam, gdzie się mieszka, miasto, najwyżej departament. Egzotyką tchnęło już w najbliższym dużym mieście. Reszta świata była nierealna.

Skarżyło się rodzicom: „Nigdzie nie wyjeżdżamy!”, na co odpowiadali zdumieni: „A gdzie niby chciałabyś pojechać, czy nie jest ci dobrze tu, gdzie jesteś?”.

Wszystkiego używało się aż do całkowitego wykończenia, piórnika, pudełka farbek Lefranc i opakowania po herbatnikach Lu. Niczego się nie wyrzucało.

Cisza była tłem rzeczy, a rower odmierzał prędkość życia.

Religia stanowiła oficjalne ramy życia i regulowała czas. Gazety proponowały jadłospisy na okres postu, o którego kolejnych etapach, począwszy od Siedemdziesiątnicy aż do Wielkanocy, informował kalendarz pocztowy. W piątki nie jadało się mięsa. Niedzielna msza stanowiła okazję do zmiany bielizny, włożenia po raz pierwszy jakiejś nowej części garderoby, kapelusza i rękawiczek, zabrania torebki, zobaczenia ludzi i bycia widzianym, wodzenia wzrokiem za ministrantami.

Wyjść na miasto, marzyć, robić sobie dobrze i czekać, możliwe streszczenie dorastania na prowincji.

Łaknęło się jazzu, negro spirituals i rock and rolla. Wszystko, co śpiewane po angielsku, otaczał nimb tajemniczego piękna. „Dream”, „love”, „heart”, słowa czyste, pozbawione praktycznego zastosowania, wywołujące poczucie nadprzyrodzonego. W sekrecie pokoju oddawało się orgii słuchania w kółko tej samej płyty, dostawało się od tego zawrotów głowy jak od oszałamiającego narkotyku, ciało ulegało unicestwieniu i otwierał się świat pełen przemocy i miłości – zlewający się w jedno z marzeniem o prywatkach, na które tak bardzo chciało się już chodzić. Elvis Presley, Bill Haley, Armstrong, Plattersi ucieleśniali nowoczesność, przyszłość, a śpiewali tylko dla nas, młodych, pozostawiając w tyle stare gusty rodziców i wieśniaczą ignorancję, Krainę uśmiechu Lehára, André Claveau i Line Renaud. Miało się poczucie przynależności do kręgu wtajemniczonych, a jednak dostawało się gęsiej skórki, słuchając Kochanków jednego dnia Édith Piaf.

Nic – ani inteligencja, ani studia, ani uroda – nie liczyło się tak bardzo jak reputacja dziewczyny, to znaczy jej wartość na rynku matrymonialnym, której strażniczką obwoływała się jej matka, podobnie jak kiedyś matka jej matki: „Jeśli pójdziesz do łóżka przed ślubem, nikt cię już potem nie zechce”, w domyśle z wyjątkiem innego odpadu z rynku matrymonialnego, jakiegoś upośledzonego albo chorego mężczyzny czy – jeszcze gorzej – rozwodnika. Panna z dzieckiem traciła wszelką wartość, nie mogła liczyć na nic, chyba że na poświęcenie mężczyzny, który zgodziłby się ją przygarnąć wraz z owocem jej grzechu.

… uczestniczyło się chętnie, choć niezręcznie w rozmowie. Mimowolnie zauważało się, jak inni wycierają talerze chlebem, kręcą filiżanką, żeby rozpuścić cukier, mówią z szacunkiem „ktoś wysoko postawiony”, i nagle spoglądało się na swoje środowisko rodzinne z zewnątrz, jak na zamknięty świat, którego nie jest się już częścią.

Nastąpiło przebudzenie czystej radości, które wyrażali Beatlesi. Wystarczyło ich słuchać, żeby człowiekowi zachciało się być szczęśliwym.

Przyszłość maluje się jej w ściśle materialnym kształcie: otrzymanie lepszego stanowiska, awans i zakupy, posłanie dziecka do przedszkola – to nie marzenia, lecz przewidywania.

My, którzy nigdy tak naprawdę nie pogodziliśmy się z koniecznością pracy i nie do końca pragnęliśmy rzeczy, które kazano nam kupować, rozpoznawaliśmy się teraz w niewiele od nas młodszych studentach rzucających kostką brukową w policję. W naszym imieniu odpowiadali władzy za lata cenzury i represji, za brutalne tłumienie manifestacji przeciwko wojnie w Algierii, za rasistowskie pogromy Arabów, za zakazaną Zakonnicę i czarne luksusowe limuzyny oficjeli. Mścili się za nas, za ubezwłasnowolnienie naszej młodości, za pełne szacunku milczenie w salach wykładowych, za wstyd, z jakim potajemnie wpuszczałyśmy chłopaków do naszych pokoi w żeńskich akademikach. Utożsamialiśmy się z paryskimi wieczorami pożogi, bo mieliśmy świadomość upokorzenia naszych pragnień, bo czuliśmy się przygnębieni własną uległością. Żałowaliśmy, że nie było nam dane zaznać tego przedtem, ale też uważaliśmy się za szczęśliwców, że zdarza nam się to na początku kariery zawodowej.

1968 był pierwszym rokiem istnienia świata.

Dzień po dniu telewizja przekazywała niejednorodny, bezustanny zapis świata. Rodziła się nowa pamięć. Na powierzchnię magmy spraw wirtualnych, zobaczonych, zapomnianych i ogołoconych z towarzyszącego im komentarza, wypływały długie reklamy, postaci najbardziej malownicze lub najczęściej pokazywane, sceny niecodzienne i gwałtowne, nakładające się na siebie, jakby zmarła samobójczą śmiercią aktorka Jean Seberg i porwany przez Czerwone Brygady włoski polityk Aldo Moro zostali znalezieni martwi w tym samym samochodzie.

Religia katolicka niepostrzeżenie znikła z naszego życia. Rodziny nie przekazywały już sobie jej nauk ani związanych z nią obyczajów. Oprócz kilku rytuałów nikt jej nie potrzebował jako oznaki szacunku, jakby posługiwano się nią zbyt długo, jakby w ciągu dwóch tysiącleci zużyła się w miliardach modlitw i mszy. Grzech lekki i śmiertelny, przykazania boskie i kościelne, łaska i cnoty teologalne pochodziły z niezrozumiałego słownika i schematu minionych myśli. Wolność seksualna sprawiła, że znikła moda na rozwiązłość, sprośne piosenki o siostrzyczkach zakonnych i księdzu z Camaret. Kościół nie terroryzował już wyobraźni dojrzewających nastolatków, nie ograniczał relacji seksualnych, a kobiecy brzuch znalazł się poza jego władzą. Straciwszy swoje zasadnicze pole działania, jakim był seks, Kościół stracił wszystko.

Żartowało się: „Bóg umarł, Marks też, a i ja nie czuję się najlepiej”.

Ludzie spędzali coraz więcej czasu w wypełnionych muzyką, bezgłośnych i wygodnych samochodach z dużymi oknami. Stały się ich mobilnym mieszkaniem, coraz bardziej przestrzenią osobistą i bliską, do której nie wpuszczano nieznajomych – autostop zaniknął.

Bezdomni stali się częścią krajobrazu miasta, tak jak reklamy. Ludzie się zniechęcali – zbyt wielu ubogich, irytowali się swoją niemocą – jak wspomóc wszystkich?, doznawali ulgi, przyspieszając, gdy przechodzili obok ciał leżących w korytarzach metra, chociaż te nieruchome kształty utrudniały im zachowanie zdecydowanego kroku.

Robienie zakupów wymagało więcej czasu i uwagi, zwłaszcza w przypadku tych, którzy mieli do wydania tylko najniższą krajową. Obfitość zachodniego bogactwa była na wyciągnięcie ręki w rzędach półek, wzrok nie obejmował wszystkiego, nawet gdy spoglądało się na sklep z początku głównej alei, ale i tak rzadko podnoszono głowę. Było to królestwo szybkich i niezrównanych emocji, ciekawości, zaskoczenia, niezdecydowania, obrzydzenia, zawiści – błyskawicznych zmagań popędu z rozumem. W tygodniu centra handlowe stanowiły cel popołudniowych przechadzek, dawały okazję do wyjścia z domu parom na emeryturze, które powoli napełniały swoje wózki. W soboty napływały całe rodziny i od niechcenia napawały się bliskością przedmiotów pożądania. Kupowanie – w zależności od dnia – z przyjemnością lub w zdenerwowaniu, lekko lub z przygnębieniem, nabywanie wszystkich tych rzeczy, o których mówiono, że „nie można się bez nich obejść”, sprawiało, że życie stało się coraz bardziej ekscytujące.

Fakty zacierały się, zanim stały się opowieścią. Rosła obojętność.

Grudniowe dni dobiegły końca, nie utworzyły opowieści.

Dumę z tego, co się zrobiło, zastępowała duma płynąca z tego, kim się jest, kobietą, gejem, mieszkańcem prowincji, Żydem, Arabem i tak dalej.

Artykuły potrzebne na rozpoczęcie roku szkolnego pojawiały się na półkach, jeszcze zanim dzieci wyjechały na wakacje, ozdoby na choinkę zaraz po Wszystkich Świętych, a kostiumy kąpielowe już w lutym. Czas dyktowany przez rzeczy wsysał nas i bezustannie zmuszał do życia z dwumiesięcznym wyprzedzeniem. Ludzie spieszyli w niedziele na „wyjątkowe otwarcie” lub pędzili do sklepów czynnych do jedenastej wieczorem, pierwszy dzień wyprzedaży stanowił wydarzenie relacjonowane przez media. „Robić interesy”, „korzystać z promocji” stało się bezdyskusyjną zasadą, absolutną koniecznością. Centrum handlowe z hipermarketem i galeriami pełnymi butików było głównym miejscem egzystencji, bezustannej kontemplacji przedmiotów, spokojnej przyjemności, nad której bezpieczeństwem czuwali muskularni ochroniarze.

Nie było części ludzkiego ciała ani jego funkcji, która umknęłaby zapobiegliwości wytwórców. Produkty żywnościowe były albo „lekkie”, albo „wzbogacone” niewidocznymi substancjami, witaminami, kwasami omega3, błonnikiem. W procesie bezustannej segmentacji rzeczywistości i mnożenia przedmiotów wszystko, co istnieje, powietrze, ciepło i zimno, trawa i mrówki, pot i nocne chrapanie, mogło stać się inspiracją do stworzenia nieskończonej gamy towarów. Handlowa wyobraźnia nie znała granic.

Inni byli odcieleśnieni, pozbawieni głosu, zapachu i gestów, nie dotykali nas. Liczyło się to, co można razem z nimi zrobić, prawo wymiany, przyjemność. Spełniało się wielkie pragnienie mocy i bezkarności. Obracaliśmy się w rzeczywistości bez przedmiotów i podmiotów. Internet dokonywał zaskakującej przemiany świata w dyskurs. Miarą czasu było niespodziewane i szybkie kliknięcie myszką na ekranie.

Liczyło się zrobienie zdjęcia, egzystencja uchwycona i podwojona, zarejestrowana na żywo, kwiaty wiśni, pokój w hotelu w Strasburgu, noworodek. Miejsca, spotkania, sceny, przedmioty – totalne utrwalenie życia. Za pomocą fotografii cyfrowej wyczerpywaliśmy rzeczywistość.

Tym, co świat wdrukował w nią i w jej współczesnych, posłuży się, aby odtworzyć czas wspólny, ten, który przesunął się od odległych chwil do dnia dzisiejszego, ażeby – odnalazłszy w indywidualnych wspomnieniach pamięć zbiorowej pamięci – opisać przeżyty wymiar Historii.

Uratować coś z czasu, w którym się już nigdy nie będzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *