Anda Rottenberg „Proszę bardzo”

Anda Rottenberg „Proszę bardzo”:

Życie prywatne. Własne i rodziny, w obszernych dygresjach.
Cytaty:

Że jeśli po roku przerwy w braniu nie potrafił wejść w życie rodzinne z dziewczyną i dzieckiem, których potrzebował, to może także nie będzie umiał walczyć o elementarną egzystencję nastawioną już tylko na zdobywanie towaru, a więc, że czeka go to, co przewiduje tragicznie banalny scenariusz życia narkomana. Tragicznie banalny. Bez względu na wszystkie starania. Bez względu na wysokie IQ i rozbudowaną osobowość, oczytanie i wrażliwość na formę. Na subtelność uczuć. Albo właśnie ze względu na to wszystko. Wiedziałam „na rozum”, na podstawie statystyk, lektur, rachunku prawdopodobieństwa wiedziałam. Ale nie wierzyłam.

… co z tym banałem codzienności, co z ciągiem nieudanych przyjaźni i romansów, gdzie podziać niespełnione marzenia i nudne wieczory, jak się przyznać do żałosnych klęsk zawodowych, finansowych i rodzinnych? Nie każde życie warte jest romansu, chyba że potrafi się je trochę ubarwić. Ale ja nie potrafię zmyślać.

Palenie rzucam od trzech miesięcy. Każdego miesiąca przybywa mi jeden kilogram. Zaczynam pękać w szwach. Również z braku stresu i adrenaliny, na której jechałam przez całe lata. Rodziny szukam od odejścia z muzeum, które wreszcie zaistniało, przynajmniej na papierze.

Iwan Szerszniow miał surowe zasady i proste upodobania. Zasadą naczelną było absolutne podporządkowanie jego woli. Odnosiło się to zwłaszcza do dzieci i służby. Dzieci miały się uczyć, służba pracować. Jeśli chodzi o kwestie estetyczne, to nie był wybredny, gustował w złocie i futrach. Kobiety lubił tęgie, wysokie, najlepiej ze złotym uzębieniem. Mama kiedyś podsłuchała, jak z zachwytem opisywał jedną ze swoich znajomych: – Sto pudów wiesa i polny rot zołotych zubow (sto kilo wagi i usta pełne złotych zębów). – Taka właśnie była moja prababka, co widać na jednym ze zdjęć.

Wiem natomiast, że dziadek Kirył z właściciela zakładu przeobraził się w pracownika państwowych zakładów szewskich i zgodnie z etosem swego zawodu przepijał wszystkie zarobki. Nie umiał się na trzeźwo zrównać w fabryce z dawnymi bezprizornymi, którym niegdyś zaofiarował dach nad głową i naukę zawodu, a którzy teraz stali się jego przełożonymi i ostrym tonem wydawali polecenia, oceniali pracę i wytykali błędy.

… potem w Klosters – luksusowym miejscu do leczenia depresji – gdzie nie musiałam do nikogo mówić, 50 gdzie byłam paczką transportowaną przez nowo poznane kuzynki w górę, ku alpejskim śniegom, i w dół, do miasteczka zatłoczonego królewskimi rodzinam; był powtórny konkurs na moje stanowisko, zarządzony przez jednego, a rozstrzygany przez drugiego z licznych ministrów prących do konfrontacji zawsze, kiedy się nie dawałam okiełznać, kiedy nie rozumiałam subtelnych aluzji i nie stosowałam się do szuflowanych mi przez telefon programowych „inspiracji”, był pobyt w Berlinie na kolejnym kursie językowym, była przeprowadzka do nowego mieszkania, aresztowania Mateusza i narodziny Zosi, kolejne kupowanie mieszkań, potem ich sprzedawanie, żeby skończyć budowę domu. Było rytmiczne życie publiczne: konferencje prasowe, wyjazdy zagraniczne, przemówienia, otwarcia, oklaski, ukłony; i rytmiczne życie prywatne: wigilie, sylwestry, urodziny, imieniny; i regularne wizyty w Komorowie po kolejne recepty, po kolejne paczki pastylek szczęścia, oraz „wizyty” w więzieniach – na Rakowieckiej w Warszawie i na Ciupagi w Białołęce – pakowanie paczek, zanoszenie paczek, czekanie na sakramentalne wywołanie, zaglądanie w oczy dziecka, próby rozmów o życiu pod celą, milczenie, dziecinne życzenia: – Mamusiu, czy możesz mi kupić pierniczki alpejskie?

… zagadkowe uruchomienie mechanizmu zapamiętywania numeru pokoju tylko na jedną, dwie lub trzy doby, i wyrzucania go z mózgu natychmiast po rutynowym check out.

W jego twarzy pojawiła się prawość i determinacja. Ale zwężone źrenice mówiły co innego. Mówiły, że w jego obyczajach nic się nie zmieni. Że będzie kąpał i przewijał, i prasował pieluszki, a potem nagle zniknie i wróci na lekko uginających się kolanach, ze szklanym wzrokiem i opuszczonymi kącikami ust. Że całe to Ŝycie będzie tylko stwarzaniem pozorów, bo jedynym celem pozostanie zdobywanie towaru za wszelką możliwą cenę. Poczułam się osaczona. Poczułam, że wszystko spadnie na mnie, a ja już nie potrafię temu sprostać. Że nie znajdę w swym Ŝyciu miejsca na drugą kobietę i drugie dziecko mego syna. Naczynie z uczuciami już się przepełniło. Nie znalazłam w sobie nawet dobroci. Wydobyłam na wierzch tylko twardość wyuczoną w walce o wszystko, co było budulcem praktycznej codzienności, pozwalającej kierować galerią. Wydobyłam z siebie dyrektora, a schowałam samotną kobietę u szczytu menopauzy, reagującą płaczem na konieczność wybrania modelu glazury do łazienki w mieszkaniu, gdzie zabrakło już miejsca na drugiego człowieka. Miejsce dla mego syna pozostało w pierwotnym M2, zajmowanym przez jego pierwszą kobietę i pierwsze dziecko. Wszystko zostało już przemyślane, zaplanowane i doprowadzone do końca. On tam z nimi, ja tutaj sama!

Jestem cierpliwa. Jestem spokojna. Nie drżą mi ręce. Nie skacze serce. Parkuję prawidłowo w pobliżu bankomatu. Pamiętam PIN. Zabieram kartę. Dopiero wieczorem odkrywam, że nie wzięłam pieniędzy.

Kurka nie ptica -Legnica nie stolica – Polsza nie zagranica – zwykli mawiać w tamtych czasach przedstawiciele Północnej Grupy Wojsk Armii Czerwonej stacjonujący na „ziemiach odzyskanych”.

Aby podnieść 102 ducha w narodzie, władze postanowiły powołać radiową orkiestrę symfoniczną pod dyrekcją Karla Eliasberga, znajdującego się w drugim stadium głodowej dystrofii. Udało się skompletować tylko zespół smyczkowy; instrumentów dętych nie brano pod uwagę, ponieważ muzycy mdleli od wysiłku. Pod koniec kwietnia oddelegowano do Leningradu instrumentalistów z frontu i załatwiono całej orkiestrze gorące obiady w stołówce rady miejskiej. W czerwcu przyleciała do miasta partytura VII (Leningradzkiej) symfonii Szostakowicza, którą kompozytor zaczął pisać jeszcze w oblężonym mieście, ale zachorował, został ewakuowany i skończył ją dopiero w Swierdłowsku. Premiera odbyła się 9 sierpnia w filharmonii – transmitowano ją przez radio. Aby koncert mógł się odbywać bez przeszkód, zarządzono specjalną osłonę artylerii przeciwlotniczej. Kiedy słucham płytowego nagrania tej symfonii, próbuję sobie wyobrazić tamto mordercze prawykonanie, ale teraz, w XXI wieku, muzyka Szostakowicza jakoś mnie nie porusza, wydaje się pretensjonalna. I chyba nie przenosi tego, co się tam wydarzyło.

Wyobrażałam to sobie w ten sposób, że mieszkał na wsi, sypiał na sianie, a wieczorami przygrywał na harmonii. Za tę muzykę kochała go cała wieś i solidarnie kryła przed Niemcami. Taki mniej więcej, sielankowy obraz warunków przetrwania Żydów wśród polskiego społeczeństwa wyniosłam z dzieciństwa i pielęgnowałam w sercu aż do roku 1968, konkretnie do marca.

Tak nadszedł rok 1949. Kto nie z nami, ten przeciw nam. Tata, od młodości umiarkowanie socjalizujący, był z nami. Miał chyba nadzieję, że polski socjalizm przyjmie inne oblicze niż rosyjski. Wstąpił do partii, chodził na zebrania, na których śpiewano Międzynarodówkę, i maszerował w pierwszomajowych pochodach. Mama mu w tym nie sekundowała, pozostała przy własnych poglądach na temat komunizmu.

Jakub Miller, strażnik pamięci, jest w Nowym Sączu poniekąd „na przychodne”. Wyrzucony w 1968 roku ze spółdzielni krawieckiej, którą w 1946 czy 1947 zakładał z moim ojcem, wyjechał jako jeden z ostatnich. Trafił do Szwecji, dorobił się emerytury i spędza w Sączu każde lato. Oprowadza po cmentarzu, pokazuje ohel cadyka Chaima Halbersztama – twórcy sądeckiego odłamu chasydyzmu „dla ubogich” – a potem pali górę listów z życzeniami, które zostawiają wyznawcy. Właściwie te listy nie są do cadyka, tylko do Boga. Cadyk jest pośrednikiem, ma przedstawić sprawy spisane na kartkach i wstawić się za piszącymi, by zostali wysłuchani. Więc nie ma po co trzymać tych wszystkich papierów, trzeba zrobić miejsce na następne. W sezonie są tego całe góry. Do Halbersztama przyjeżdżają Żydzi z całego świata, najczęściej z Nowego Jorku i Budapesztu.

W końcu mnie także zabrakło poczucia humoru po akcji posłów na rzeźbę Jana Pawła II, choć byłam już dorosła i myślałam, że nabrałam odporności na wyskoki „prawdziwych Polaków”. Myliłam się. Nie od razu to jednak zrozumiałam. Najpierw się śmiałam, oczywiście. Także wówczas, gdy czytałam zaadresowany do wszystkich możliwych władz Rzeczypospolitej list w sprawie zwolnienia z pracy dyrektorki żydowskiego pochodzenia, która powinna jechać do Izraela i wystawiać tam rzeźby wielkiego rabina, przygniatane butem Saddama. Wszystko to razem wydawało mi się absurdalne, a zatem bardzo śmieszne. Zmieniłam zdanie, kiedy połowa polskiego parlamentu uznała zarówno akcję w Zachęcie, jak i ten list za racjonalne i zasadne. Wtedy również wystąpiłam z gwiazdą – nie haftowaną, tylko samoprzylepną, mniej pracochłonną. Właściwie były dwie gwiazdy, duże i złote, na czarnym tle wernisażowego stroju – jedna w klapie, druga na plecach. Otworzyłam swoją ostatnią wystawę i zasiadłam z Julitą Wójcik do obierania ziemniaków. Wokół tych ziemniaków było w gazetach dużo szumu. Na temat gwiazdy panowało milczenie.

Zawiózł nas tam pan Karol, ojciec obu sióstr, być może jakimś wojskowym samochodem, bo chyba nadal służył w armii, z którą przyszedł do Polski, zabierając z Kijowa 197 piękną Kławę, podobnie jak Józef Zając – Ninę, Saszka, nasz sąsiad z parteru – swoją Musie, a Gienek, jego kolega – Lubę. Wszyscy mieli dzieci w podobnym wieku i wszyscy najlepiej się czuli w Legnicy, gdzie nie zwracano uwagi na akcent ani narodowość i gdzie wszyscy należeli do jednej klasy społecznej – osadników.

Na tym samym skwerze otrzymałam poglądową lekcję politycznej poprawności, udzieloną mi przez Edzika, kolegę z klasy. Edzik narysował patykiem kółko na żwirze alejki, a w jego centrum umieścił czekoladkę. – Chcesz czekoladkę? – zapytał jakoś wyzywająco. – Chcę – odpowiedziałam, choć ton jego głosu wydał mi się zastanawiający, i wyciągnęłam dłoń. 200 Wtedy Edzik trzepnął w nią z rozmachem, wykrzykując: – Ręce precz od Korei!

… ojciec chyba nie winił pana F. za cały hitleryzm, podobnie jak nie winił pojedynczych Rosjan za cały stalinizm. W naszym domu nie mówiło się o rasach i narodach w wartościującym kontekście. Skądinąd jednak (skąd?) wiedziałam, że nie jest dobrze być Cyganem i Żydem.

Przy wszystkich komplikacjach wynikających z rozumienia obydwu kultur, bo przecież nie tylko języków, wiedziałam, że jestem Polką. Jako Polka stałam w kałużach topniejącego śniegu przed Pałacem Kazimierzowskim 8 marca 1968, a potem uciekałam przed pałkami przebranych po cywilnemu ormowców, którzy wysypali się nagle z autobusów opatrzonych napisem „Wycieczka”. Nie brałam do siebie wykrzykiwanej przez „towarzysza Wiesława” propozycji wyjazdu z dokumentem podróży w jedną stronę ani kiedy w gronie bywalców warszawskich Hybryd słuchałam jego przemówienia, ani kilka dni później w Legnicy, podczas kolejnego przemówienia, kiedy zobaczyłam ojca płaczącego przed telewizorem. Nie byłam prześladowana. Nauczyciele akademiccy starali się o moje zaliczenia bardziej niż ja sama. Bez przeszkód dostałam pracę w Zachęcie, jeszcze zanim uzyskałam magisterium. Nie uczestniczyłam w słynnych pożegnaniach na Dworcu Gdańskim, bo nikt z mego najbliższego kręgu nigdzie nie wyjeżdżał. Miałam natomiast kolegów, których trzymano w więzieniach i wyrzucano ze studiów. Pamiętałam treść przemówień i artykułów pisanych językiem, którego wcześniej nie znałam, choć był to język polski. Pamiętałam łzy ojca i jego kompletną bezradność wobec tego, co usłyszał, siedząc przed telewizorem.

Przedstawienie zostało starannie przygotowane, aktorzy dobrani na podstawie cech fizycznych. Księżniczkę grała filigranowa Zosia z buzią okoloną brązowymi lokami i poważnym wejrzeniem niebieskich oczu. Postać drwala kreował Sławek, chłopczyk krzepkiej budowy, o czerstwej, rumianej twarzy Można ich było rzeczywiście wziąć za księżniczkę i drwala, ale tylko do czasu, kiedy Sławek wyciągnął zza pleców starannie złożoną kanapkę z cieniutkim paskiem twarożku, mającą zagrać prostą pajdę chleba z serem. Ta kanapka nie pochodziła ze świata bajek, tylko z kuchni mamusi Sławka. Stanowiła dramatyczny dowód zupełnego braku wyobraźni i wrażliwości na wizualną stronę opowieści. Nie godziłam się na takie uproszczenia, ale zachowałam te spostrzeżenia dla siebie, wiedziałam już bowiem, że nie zostanę zrozumiana, że nikt nie będzie wiedział, o co mi właściwie chodzi – przecież miał być chleb z serem i był. Nie wiem, na jakiej podstawie wyrobiłam sobie taką opinię o otoczeniu, lecz musiało mi to później wejść w nawyk i skutkowało wyniosłym wzruszeniem ramion, zastępującym próżny trud tłumaczenia czegoś osobom niebędącym w stanie pojąć istoty rzeczy. Do takich osób zaliczałam większość rówieśników oraz nauczycieli. Przeświadczenie, że świat dzieli się na sztukę i niesztukę, pozostało na długo moją tajemnicą.

Odnajdywali się w warszawskim światku, najpierw dziecięcym, potem młodzieżowym, powodowani tajemną siłą złego przyciągania. Najpierw z synem umierającego poety. Potem z synem filmowego gwiazdora. Przez chwilę krążył wokół nich syn znanego projektanta, a wreszcie przylgnął Karol, syn generała, urodzony już po śmierci ojca. Licytowali się kiedyś, czyj tata najgorszy. Wygrał Karol, oznajmiając spokojnie, że jego ojciec był mordercą. Zwycięstwo w tych zawodach wynosiło Karola ponad inne, bardziej zwyczajne generalskie dzieci i pozwalało na partnerstwo z niezwykłymi cywilnymi. To ich miał na myśli Mateusz, kiedy mówił, że koledzy robią karierę, a on postanowił się zmarnować.

W sprawie alzheimera. Na wszelki wypadek, takie rutynowe badanie. Bo obiecałam Zosi teatr, ale nie dotrzymałam. Ona wie, że to nie z powodu lekceważenia, tylko zapomniałam. I rodzina się trochę martwi. Rozumiem. Lubiliby wiedzieć, kiedy zacznie się proces zapominania bardziej kłopotliwego, bardziej brzemiennego w skutki. Najpierw, oczywiście, niewinny teatr z Zosią, później niewinne niedopatrzenia: włączone żelazko, woda przelewająca się przez krawędzie wanny, otwarte mieszkanie, porzucony samochód. Potem etap dokazywania: gubienie kluczy i drogi do domu, bezskuteczne szukanie wyjścia z supermarketu, niespodziewane wymazanie wszystkich adresów i numerów, wszystkich…

Nie umiałam wolno chodzić. I nawet idąc szybko, zawsze musiałam jeszcze wybrać drogę na skróty, przez trawnik, przez chaszcze, przez błoto. Także w życiu dorosłym. Wszystkie zamarznięte kałuże były świetną okazją do przyspieszenia – w końcu ślizg jest szybszy niż chód. Nie umiałam wolno jeździć. Mandaty za przekroczenie szybkości były stałą pozycją w moim budżecie, ponieważ policjanci jakoś nie chcieli uznać argumentów, że znam siłę swego samochodu (nawet kiedy był to tylko polski mały fiat), nie skąpili mi jednak seksistowskich uwag, że prowadzę jak mężczyzna. Nie dla mnie były pociągi osobowe – chyba że nocne, z kuszetką – wtedy oszczędzałam noc. Nie dla mnie wielogodzinne narady, sympozja i konferencje; nadal zresztą nie jestem w stanie dosłuchać do końca najciekawszego wykładu, jeśli trwa dłużej niż godzina lekcyjna. Po prostu muszę wstać i wyjść. A i tak podczas tej godziny planuję sobie szczegółowo najbliższy rok, szkicuję scenariusz jakiegoś projektu czy po prostu piszę tekst przemówienia, które mam wygłosić zaraz po przerwie.

W ministerstwie przerywałam kwieciste przemówienia brutalnym pytaniem: ile?

Często nie starczało mi już czasu na pisanie, więc nauczyłam się dyktować teksty dosłownie na chwilę przed ich publikacją, na adrenalinie. Byłam ogarnięta jakąś paranoją wyczynowca właściwie przez całe dorosłe życie z relatywnie krótką przerwą na stan wojenny, który wytrącił z rytmu cały kraj i kiedy wszystko uległo spowolnieniu.

A kiedy wreszcie wyczerpana tym zabójczym tempem pojechałam do Nałęczowa, do sanatorium, to zamiast planowanych dwóch tygodni spędziłam tam jeden dzień, który tak mnie zmęczył swą bezproduktywnością, że wróciłam do pracy; do dziś pamiętam nieskrywane rozczarowanie zespołu, kiedy zamiast do SPA, wkroczyłam do swego gabinetu i zarządziłam zebranie. Strasznie się spieszyłam, żeby przeżyć życie. No więc chyba potencjał się wyczerpał. Wykonałam normę, może nawet ją przekroczyłam, jak Pstrowski – trzysta dwanaście procent w jednym roku, pomnożone przez trzydzieści albo nawet czterdzieści. Wystarczy. Nie chodzę do pracy, nie mam posady, nie gonią mnie obowiązki, nie muszę się spieszyć. Ale też nie muszę się mobilizować.

Mama zaczęła zarabiać legalnie i już nie zadawała ojcu prowokacyjnych pytań, czy ma włożyć do garnka te wszystkie dyplomy uznania za wzorową pracę i społeczną postawę, żeby zobaczyć, czy uda się z nich ugotować zupę.

Lekcje te zresztą były mało ciekawe. Nie obejmowały już katechizacji, tylko dzieje apostolskie, wykładane monotonnie i bez zaangażowania. Niemłody, tęgi ksiądz, przechadzając się miarowo po klasie, co pewien czas przystawał przy ławce Renaty i głaskał ją po karku. Siedząc tuż za nią, obserwowałam z bliska grube palce zapuszczające się pod biały kołnierzyk mundurka, poniżej nasady warkocza. Aż któregoś dnia siedząca obok Renaty koleżanka wypaliła na całą klasę: – Proszę księdza, Renata tego nie lubi!

A w domu coraz częściej pojawiał się niewysoki, niepozorny lichwiarz z sąsiedniej ulicy. Był wyliniałym starym kawalerem, skrzypiał szytymi na obstalunek butami na bardzo grubej podeszwie i dyskretnie rozglądał się po mieszkaniu w poszukiwaniu jakiegoś kosztownego zastawu. Ale jedyny skarb mojej mamy, ażurowy pierścionek z pięknym rubinem, został już zastawiony i nigdy do niej nie wrócił.

Szkołę podstawową skończyłam z nagrodą w postaci dzieł zebranych Marii Konopnickiej, których nigdy nie przeczytałam.

Postrachem szkoły była pani Krzywik, która z oczywistych, czysto leksykalnych względów otrzymała przydomek Kurwik.

Bałam się ostatecznego zdefiniowania, kiedy wszystkie znaki zapytania zmieniają się w kropki i już wiadomo, jak będzie teraz i na wieki wieków. Z tego też chyba powodu prowadziłam – i nadal prowadzę – cygańskie, wędrowne życie. Moszczę się w różnych miejscach tylko na chwilę, na jakiś czas, ogromnym wysiłkiem wiję i urządzam kolejne gniazda, a potem opuszczam je bez żalu, bez oglądania się wstecz, zajęta kolejnym miejscem, skoncentrowana na następnym wysiłku.

… jego ojciec, Adrian, zapytał wprost, ile też kosztowała moja matura? Ile moi rodzice zapłacili za moje świadectwo dojrzałości? Malowałam już wówczas oczy i usta, nosiłam dziwaczne stroje, więc mogłam uchodzić za kretynkę, ale żeby na tej podstawie oceniać nie tylko mnie, ale i moich rodziców? W kontekście tego, co miałam za sobą, pytanie Adriana wydało mi się tak absurdalne, że chyba po prostu wybuchnęłam śmiechem. Dziś wiem, że Adrian nie miał obraźłiwych intencji; po prostu chciał porównać stawki, sądząc zapewne, że na prowincji matury były tańsze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *