Alberto Manguel, Pożegnanie z biblioteką:
Słowo, książka, biblioteka…
Cytaty:
Istnieją ludzie nieskłonni do udzielania pożyczek; ja rzadko pożyczam książki. Jeśli zależy mi, by ktoś przeczytał jakąś pozycję, kupuję egzemplarz i daję mu go w prezencie. Twierdzę bowiem, że pożyczanie książek jest równoznaczne z nakłanianiem do kradzieży.
Często miewałem poczucie, że moja biblioteka określa moją tożsamość, ofiarowując mi labilną samoświadomość, która przez lata podlegała nieustannej przemianie. I z tego właśnie powodu mój stosunek do bibliotek zawsze zdawał mi się osobliwy. Uwielbiam ich przestrzeń. Uwielbieniem darzę owe publiczne budowle, które społeczeństwo obrało za atrybut swojej tożsamości: imponujące bądź dyskretne, odpychające bądź przyjazne.
Kiedy trafiam do biblioteki, dowolnej biblioteki, mam poczucie, że zostałem przeniesiony do czysto werbalnego wymiaru za sprawą prestidigitatorskiej sztuczki, której istoty nigdy nie pojmę. Wiem, że moja historia znajduje się w całości gdzieś tu, na tych półkach, i jedyne, czego mi potrzeba do jej odnalezienia, to czas i trochę szczęścia. Nigdy mi się to jednak nie udaje. Moja historia pozostaje nieuchwytna, jako że nigdy nie jest dookreślona.
Nie pamiętam takiego momentu, kiedy nie posiadałbym żadnej biblioteki. Każdy z moich księgozbiorów jest rodzajem wielowarstwowej autobiografii, a dany tom zakotwiczony jest w czasie, kiedy czytałem go po raz pierwszy. Zapiski na marginesach, incydentalna data na wyklejce, wypłowiały autobusowy bilet użyty w funkcji zakładki z niejasnych już dzisiaj powodów – wszystko to usiłuje przypomnieć mi o tym, kim wówczas byłem.
… czuję się nieswojo w wirtualnych bibliotekach: trudno bowiem posiąść na własność ducha (choć duch może posiąść nas). Potrzebuję materialności tych bytów ze słów, namacalnej obecności książki, jej kształtu, rozmiaru, faktury. Rozumiem wygodę płynącą z istnienia niematerialnych książek i ich istotność dla dwudziestopierwszowiecznego społeczeństwa, ale dla mnie kontakt z nimi ma charakter platonicznego związku. Dlatego zapewne tak głęboko przeżywam utratę książek, z którymi moje dłonie były dobrze zaznajomione. Jestem jak niewierny Tomasz, który chce dotknąć, by uwierzyć.
Naskalne malowidła gromadziły wokół siebie naszych przodków, którzy dzielili się wspomnieniami łowów na mamuty; natomiast papirusowe zwoje i gliniane tabliczki pozwalały im komunikować się z nieobecnymi i umarłymi. Johannes Gutenberg stworzył iluzję, wedle której nie jesteśmy wyjątkowi i każda kopia Don Kichota jest dokładnie taka sama jak wszystkie inne (sztuczka, która nigdy do końca nie przekonała większości jego czytelników).
Cierpimy na przeciwieństwo agorafobii: prześladuje nas zmora nieustannej obecności. Każdy jest zawsze tu.
W VIII stuleciu w Chinach Du Fu pisał, że stary uczony widzi w swych księgach cały ludny wszechświat, który wiruje wokół niego jak jesienna zawierucha.
… istniejemy tylko w interakcji z innymi, tylko w chwilach, gdy ktoś inny łaskawie zwróci ku nam swój wzrok. I zapewne, jak uczy nas fizyka kwantowa, to, co nazywamy rzeczywistością – czyli co postrzegamy jako siebie i co postrzegamy jako świat – jest wyłącznie interakcją.
Poszukiwanie innych ludzi – z którymi możemy wymieniać wiadomości i maile, rozmawiać przez Skype’a czy wspólnie grać w sieci – buduje naszą tożsamość. Istniejemy, albo stajemy się, ponieważ ktoś dostrzega naszą obecność. Dewizą epoki elektronicznej jest zawołanie biskupa Berkeleya – „esse est percipi” („istnieć to znaczy być postrzeganym”).
Moja biblioteka jest dla mnie żółwią skorupą.
Pisarze na równi ze swoimi czytelnikami bywają zdumieni egzystencją własnych literackich tworów. Dotarło do nas kilka sprawozdań z momentu ich poczęcia. Historia niedoszłego rycerza poszukującego sprawiedliwości przyszła do głowy Cervantesowi, jak sam twierdził, gdy bezzasadnie wtrącono go do więzienia; Flaubert na pomysł opowieści o tragicznych konsekwencjach złudnych fantazji pani Bovary wpadł po przeczytaniu urywka gazetowego artykułu. Bradbury wyznał, że pierwotną intuicję, która zrodziła przerażający świat powieści 451 stopni Farenheita, zawdzięcza widokowi pary idącej chodnikiem w Los Angeles we wczesnych latach pięćdziesiątych: oboje mieli w uchu po jednej słuchawce przenośnego radia.
Wszystko bowiem, co da się pomyśleć, prędzej czy później znajduje jakiś sposób na zaistnienie: wszystko, od doskonałości na miarę Orlanda szalonego czy Króla Leara po potworności w rodzaju min przeciwpiechotnych i elektrycznych poganiaczy dla bydła.
Kiedy w roku 1911 z Luwru ukradziono Monę Lisę, zjawiły się tam tłumy chętne oglądać puste miejsce na ścianie z czterema kołkami, na których wcześniej wisiał obraz, jak gdyby owa nieobecność posiadała jakieś znaczenie.
W Procesie Kafki, po tym, jak na Józefa K. został nałożony areszt za nigdy niewyjawione przestępstwo, jego gospodyni mówi mu, że to zatrzymanie wygląda jej na „jakieś uczoności, których wprawdzie nie rozumie, ale których rozumieć nie trzeba”.
Melancholia, smutek, depresja i nieszczęście (według popularnego poglądu) przynoszą artyście korzyść. Taka niedola, jak się sądzi, stwarza dobrą sztukę.
… sztuka czyni nas nieszczęśliwymi. W Nowym wspaniałym świecie Aldousa Huxleya Zarządca przedstawia zwięzłe usprawiedliwienie decyzji o usunięciu sztuki ze społeczeństwa: „Ale to właśnie cena, jaką musimy płacić za stabilność. Trzeba było wybierać między szczęśliwością a tym, co zwane jest sztuką przez duże »es«. Poświęciliśmy sztukę”.
To zapewne średniowiecze odpowiada za powstanie tej figury biedującego skryby: palce zgrabiałe od zimna, sylweta skulona na krześle, grzbiet zgięty nad pergaminem, oczy nadwerężone brakiem światła. Skąd by się ten obraz nie wziął, już z nami pozostał. Pisarz w swoim kąciku, z dala od zgiełku. I – a jakże – biedny poeta. Cnotliwa nędza, owa fantazja, którą wcześni chrześcijanie podzielali z greckimi stoikami, jest tu kluczowa. W powszechnym wyobrażeniu bieda i fizyczne cierpienie umożliwiały kontakt z Duchem Świętym albo muzą. Nie ma sensu dowodzić, że setki i tysiące pisarzy nie wpasowały się w ten żałosny schemat.
Kiedy czytam Kafkę, mam wrażenie, że postawione pytania zawsze wymykają się mojemu pojęciu. Obiecują jakąś odpowiedź, ale jeszcze nie teraz, dopiero za chwilę, może na kolejnej stronicy. Coś w jego pisaniu – coś, czemu pomimo całej precyzji brak domknięcia, „Etwas Gelehrtes”, coś, co mimo rygorystycznej konstrukcji pozostaje otwarte na nowe elementy – dopuszcza przybliżenia, intuicje, iluzje, ale nie pozwala nigdy na całkowite zrozumienie.
Są i tacy czytelnicy, dla których książki istnieją jedynie w chwili lektury, a później egzystują jako wspomnienia przeczytanych stronic, więc ich fizyczną obecność uważają oni za niekonieczną. Jednym z nich był na przykład Borges. Ci, którzy nigdy nie mieli okazji odwiedzić jego skromnego mieszkanka, wyobrażali sobie jego księgozbiór na kształt przepastnej Biblioteki Babel. W rzeczywistości Borges posiadał ledwie kilkaset książek, a i te zwykł był rozdawać swoim gościom.
Wiedziałem, że kiedy któregoś dnia ściągnę z półki i otworzę jakiś tom autorstwa doktora Johnsona albo Woltera, w owej gościnnej przestrzeni pomiędzy okładkami odnajdę linijkę, która tam na mnie czekała przez całe stulecia.
Bez swojej biblioteki Alonso Quijano nie jest już tym, kim był. Ale późniejsze rozmowy z księdzem i cyrulikiem oraz przywołanie książek, które wpoiły mu przekonanie o tym, że etyka rycerska jest teraz sprawą najpotrzebniejszą na świecie, przywracają jego wyobraźni siłę. Opuszcza więc dom, werbuje mieszkającego w pobliżu wieśniaka Sancho Pansę na swojego giermka, po czym wyrusza na poszukiwanie przygód, podczas których wciąż będzie postrzegał świat przez pryzmat drukowanego słowa, ale nie będzie już potrzebował ksiąg jako jego materialnego nośnika. Utraciwszy książki w fizycznej postaci, Don Kichot odbudowuje bibliotekę we własnym umyśle, czyniąc z zapamiętanych przez siebie stronic źródło siły.
„Tracenie nie jest wcale takie złe, bo uczy cię cieszyć się nie tym, co masz, ale tym, co pamiętasz. Trzeba się przyzwyczajać do utraty”.
Ilekroć ubieramy coś w słowa, wypowiadamy wyznanie wiary w zdolność języka do odtwarzania i przekazywania naszego doświadczenia świata oraz przyjmujemy do wiadomości jego niewystarczalność do pełnego wysłowienia tegoż doświadczenia.
Platon, który mógłby się zgodzić z moją babką odnośnie do powszechności utraty, wierzył, że nasze doświadczenie świata składa się jedynie z przeczuć znaczenia i cieni na ścianie jaskini. Jeśli tak jest w istocie, to słowa zawierają cienie cieni, a każda książka przyznaje się do niemożności uchwycenia tego, czego rzeczywiście doznajemy. Wszystkie nasze biblioteki stanowią archiwum tej wspaniałej porażki.
Psalm 97 szerzej objaśnia rzeczone przykazanie: „Niechże będą zawstydzeni wszyscy, którzy służą obrazom, którzy się chlubią w bałwanach”.
… credo Borgesa, wedle którego zadaniem pisarza jest poszukiwanie właściwych słów dla nazwania świata pomimo stałej świadomości, że słowa te, co wynika z samej ich natury, są nieosiągalne. Stanowią one nasze jedyne narzędzie do przydawania lub odzyskiwania znaczenia, ale także pozwalają nam zrozumieć to znaczenie, uzmysławiając nam, że znajduje się ono dokładnie poza ich granicą, po drugiej stronie języka.
Żydzi wierzą, że ludzie stworzeni są z czasu, że w ich żyłach przetacza się on w nieustannym misterium powtórzenia, niosąc echo czasów Abrahama. Zapewne z tego powodu nie przydają oni utracie większego znaczenia: rytm życia nie ustaje w obliczu znikania tego, co materialne. Żydzi są przecież nomadami, dla których porzucanie dobytku jest powszednim doświadczeniem, dla których wygnanie jest trwałą kondycją ich istnienia, a momenty osiedlenia są zaledwie przystankiem w trakcie nieustającej ucieczki z Egiptu.
Ujęcie w dłonie sobowtóra książki, która do mnie niegdyś należała, staje się częścią mojego nowego czytelniczego rytuału. I dociera teraz do mnie, że na przestrzeni całego życia wiele tych rytuałów zarzucałem, by nieustannie wynajdować sobie nowe.
Bożek Proteusz potrafił, gdy ktoś go pochwycił i spętał, przybierać po kolei najrozmaitsze postacie, aż na koniec ukazywał się w prawdziwym kształcie: jako suma wszystkich swoich przemian.
Od wielu już lat nawiedza mnie taki oto sen. Znajduję się w bibliotece – pomieszczenie o tak wysokim, że aż niknącym w oddali sklepieniu oświetlają blado lampy zaopatrzone w zielone klosze, jakie miałem we Francji – i w nieskończoność brnę korytarzem zastawionym po bokach regałami pełnymi książek, których tytuły próbuję odgadnąć na podstawie ledwie rozpoznawalnych grzbietów. Zdaję sobie wówczas sprawę, że te wyobrażone książki są snem we śnie, zaczynam więc w myślach odtwarzać teksty, które – jak mi się zdaje – czytałem albo przynajmniej miałem zamiar przeczytać, albo takie, które na pewno już czytałem, lecz wymazałem z pamięci.
Jak już się na własnej skórze przekonaliśmy, język działa na zasadzie przybliżenia i nigdy nie obejmuje w pełni przedmiotu swojego opisu. Gdy pisarz nazywa jakąś rzecz lub stan, opisuje miejsce bądź zdarzenie, zawsze używa języka do stworzenia pewnego werbalnego wizerunku skonstruowanego z wybranych elementów rzeczywistości, której doświadcza za pomocą zmysłów lub wyobraźni, jednocześnie dostrzegając stale niemożność ogarnięcia całości we wszystkich jej niepochwytnych wymiarach.
Psychoanaliza dowodzi, że nasza psychika z czasem uczy się odczytywać narracje także z takich przypadkowych układów zdarzeń, co prowadzi do tego, że dostrzegamy struktury narracyjne wszędzie, nawet w pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia kosmosie. W końcu najlepiej określa nasz gatunek nazwa „zwierzęta czytające”.
I tak jak nie potrafimy zapanować nad fabułą naszych marzeń sennych, kiedy śpimy, tak też na jawie nie jesteśmy w stanie zawrzeć w słowach całej złożoności wszechświata.
w słynnej opowieści o Mistrzu Zhuang i motylu: „Pewnego razu Zhuang Zhou śnił, że jest motylem, radosnym motylem, który latał swobodnie, nie wiedząc, że jest Zhuang Zhouem. Nagle zbudził się i znów był rzeczywistym Zhuang Zhouem. I teraz nie wiadomo, czy motyl był snem Zhuang Zhoua, czy też Zhuang Zhou był snem motyla”.
w ten sposób chciał Hawthorne (albo tylko jego sen) wyjawić nam prawdę o tak zwanym fachu pisarza: jego istotą jest chorobliwy przymus zmyślania historii w celu opisania naszej ludzkiej kondycji, i to pomimo świadomości, że jego narzędzie jest zawodne, widzenie – zmętniałe, pojmowanie świata – powikłane, a ufność w dobrą wolę czytelnika – często bezpodstawna.
W dniach mojej młodości ci, którzy lubili czytać, uważali słowniki za magiczne przedmioty obdarzone tajemnymi mocami. W pierwszym rzędzie dlatego, że powiedziano nam, iż w tych małych, ale grubych woluminach mieści się niemal cały zasób naszego codziennego języka, że pomiędzy tymi burymi okładkami spoczywają wszystkie słowa dla nazwania zarówno każdej znanej nam na tym świecie rzeczy, jak i każdej rzeczy, której jeszcze nie poznaliśmy, że słownik zawiera w sobie przeszłość (w postaci słów, którymi posługiwali się, mamrocząc coś w mroku, nasi dziadkowie i pradziadkowie, a których my już dziś się wyrzekliśmy) i przyszłość (w postaci słów, których będziemy chcieli użyć, kiedy dopomną się o nie jakieś nowe, nieznane nam na razie doświadczenia).
Każdy tłumacz wie, że przejście z jednego do drugiego języka mniej ma wspólnego z gestem ponownej konstrukcji, a więcej z aktem konwersji – w najściślejszym sensie tego słowa oznaczającym zmianę czyjegoś systemu wierzeń.
Jean Cocteau, co świadczy o jego postępującym skąpstwie, twierdził, że zwykły słownik mieści w sobie całą uniwersalną bibliotekę, jako że „arcydzieło jest niczym innym, jak tylko niesprawnym słownikiem”.
Jeśli książki są naszym repozytorium doświadczeń, a biblioteki stanowią nasz magazyn pamięci, to słownik jest naszym amuletem chroniącym od zapomnienia.
Borges podczas zgłębiania dawnych sag Północy często zaglądał do Anglo-Saxon Dictionary autorstwa Boswortha i Tollera i znajdował przyjemność, recytując Ojcze nasz w języku dawnych mieszkańców Brytanii, żeby – jak mawiał – „zrobić Bogu małą niespodziankę”.
Książki okazują się często mądrzejsze i szlachetniejsze niż ich twórcy.
To zainfekowanie czy też – z braku lepszego słowa – styl myśli pozwala nam wierzyć, że dookolny świat da się przedstawić w narracji i że zarówno krajobrazy, jak i wydarzenia stanowią część opowieści, którą musimy jednocześnie śledzić i stwarzać.
Z powodów, które nadal pozostają owiane tajemnicą i które – gdyby zostały ostatecznie ujawnione – zapewne wydałyby się nam banalne, poeta Publius Ovidius Naso został w 8 roku naszej ery wygnany z Rzymu decyzją cesarza Augusta. Owidiusz (bo na przestrzeni stuleci jego trzy imiona wierni czytelnicy skrócili ostatecznie do tego jednego) dożył swoich dni w zabitej dechami wioseczce na zachodnim brzegu Morza Czarnego, usychając z tęsknoty za Rzymem. Wcześniej mieszkał w najściślejszym centrum imperium, którego nazwa w tamtym czasie była synonimem słowa „świat”; wygnanie było więc dla Owidiusza niemal tożsame z wyrokiem śmierci, bo nie potrafił sobie wyobrazić życia poza swoim ukochanym miastem. Jego zdaniem powodem cesarskiego gniewu miał być wiersz. Nie znamy słów tego utworu, ale musiały być one na tyle dotkliwe, by przerazić cesarza.
Prawdą jest, że w obliczu ślepej tępoty charakteryzującej nasze próby zniszczenia planety, nieustępliwości w zadawaniu cierpienia sobie i innym, skali naszej zachłanności, tchórzliwości i zazdrości, a także arogancji, z jaką rozpychamy się w świecie innych żywych stworzeń, trudno uwierzyć, iż literatura albo jakakolwiek inna dziedzina sztuki potrafi nas czegoś nauczyć.
Akt lektury oznacza odzyskiwanie prawa do ludzkiej nieśmiertelności, jako że pamięć literatury jest wszechogarniająca i bezgraniczna. Pojedynczy człowiek może zapamiętać niewiele; nawet te niezwykłe przypadki, jak choćby Cyrusa, króla Persów, który podobno znał każdego żołnierza swojej armii z imienia, nie dają się przyrównać do tego, co zawierają tomy wypełniające nasze biblioteki.
Literatura, co oczywiste, może nie być w stanie obronić człowieka przed niesprawiedliwością, przed pokusami chciwości, przed represją czystej siły. Musi być jednak zabójczo skuteczna, skoro każdy dyktator, każdy totalitarny rząd i każdy zagrożony funkcjonariusz reżimu próbuje się jej pozbyć na różne sposoby: paląc książki, tworząc indeksy ksiąg zakazanych, wprowadzając cenzurę, obkładając książki podatkami, próbując czczą gadaniną walczyć z analfabetyzmem czy wreszcie sugerując, że czytanie jest rozrywką elit.
W jakimś zakątku świata codziennie ktoś próbuje (niekiedy skutecznie) dławić głos książki, który rozbrzmiewa jawnym bądź skrytym ostrzeżeniem. Ciągle więc upadają imperia, a literatura trwa dalej.
W istocie przecież wcale się nie zmieniliśmy od naszych prapoczątków. Jesteśmy tymi samymi spionizowanymi małpami, które kilka milionów lat temu odkryły w kawałku skały i drewnianej szczapie wojenny oręż, w tym samym czasie odwzorowując na ścianach jaskiń idylliczne obrazki codziennego życia i odciskając – w jakże odkrywczym geście – kształt swoich dłoni.
Przypominamy Greków w tym, że pozwalamy sobą rządzić obrzydliwym i chciwym kreaturom, których nie obchodzi śmierć, jako że ta przydarza się zawsze innym, a w kolejnych książkach próbujemy zwerbalizować nasze najgłębsze przekonanie, że świat nie powinien tak działać.
Dobrze wiemy, że statystycznie rzecz biorąc, czytelnicy – a już szczególnie czytelnicy zdolni do rozwijającej, kreatywnej lektury – stanowią tylko niewielki procent całości społeczeństwa.
… wszyscy obywatele uświadomią sobie ważkość aktu czytania – najpierw jako podstawowej kompetencji, a później jako środka do stymulowania i uwolnienia wyobraźni.
Ograniczonym zaufaniem darzę oficjalne programy promocji czytelnictwa, jakim przyglądałem się czy to w Kanadzie, czy w wielu innych krajach. Większość tych programów stosuje bowiem metody zapożyczone ze świata reklamy, polegające na pokazywaniu zatopionych w lekturze celebrytów, wśród których są gwiazdy filmu i sportu, oraz na rozdawaniu za darmo książek na ulicach. W zamierzeniu metody te mają stworzyć konsumentów. Są jednak bezskuteczne.
Niewykluczone, że sztuka opowiadania historii rozwinęła się jako narzędzie służące podtrzymaniu tego ludzkiego atrybutu, który odgrywa zasadniczą rolę w naszym życiu intelektualnym i społecznym.