A kto umarł, ten nie żyje…

Po lesie łażę już częściowo po omacku. Jeszcze miesiąc temu – nie do pomyślenia:

Telewizja, program o randkach. Zainteresowana pani: „- Mężczyzna z Internetu okazał się typowym facetem i nie przyszedł”.

Media ciągle o tym, że abp. Głódź – jak sam mówi – „przyjął krzyż choroby”. Moim zdaniem arcybiskup źle zrobił. Mógł tego „krzyża” nie przyjąć. Podziękować i już. Nie, dziękuję, postoję. I choroba wzięłaby i odeszła. A tak…

Tytuł z witryny radia TOK.FM: „Strzegom: Nie żyje 16-latek, który zginął podczas policyjnego pościgu”.

Fronda.pl ma – jak zwykle – świetne pomysły. Problem tylko, że w ich lansowaniu zatrzymuje się w pół drogi. Zaprezentowała oto taką niezwykle skuteczną broń religijną:

Byłem pod wrażeniem. I nie psuły go nawet głosy szyderców, typu: „Mam jeszcze kilka pomysłów na ułożenie różańca: boski granat, krzesło elektryczne, gilotyna, maczuga …”;
„W następnym tekście proponuję przedstawić ilustrację komory gazowej zbudowanej z różańców”. Tacy złośliwcy zawsze byli i zawsze będą. Ja proponowałbym zaangażować do krzewienia różańca znane postacie popkultury. Na przykład wziąć różaniec z odpowiednio ciężkimi paciorkami i włożyć je – zamiast magnum 44 – do ręki temu panu. Całe Hollywood rozmodlone!:

W witrynie mojego miasta banał wlecze się za banałem: „Na obwodnicy Jarosławia kierowca audi potrącił pijanego pieszego”. Gdyby potracił trzeźwego pieszego, to byłoby wydarzenie! No dobrze, ale skąd takiego wytrzasnąć?

„Nasz Dziennik” przypomina dziś błogosławioną Dorotę z Mostwów. Życie mojej Doroty jest odwrotnością żywota tej wybitnej średniowiecznej niewiasty. No, może z wyjątkiem początku i końca jej życiorysu. Początek: „Do życia pokutą i umartwieniem była przyzwyczajona od najmłodszych lat”. I koniec: „W czasach, w których najwyższym szczęściem współczesnego człowieka jest kariera i zaspokojenie namiętności, życie Doroty jest znakiem tęsknoty za tym, co wieczne”.

Przekleństwem autora jest konieczność uczestnictwa w promocji własnej książki. Czyli tłumaczenie: „Co poeta miał na myśli”. Dziś napłynęły pytania z radia. Na szczęście miałem czas, by wcześniej napisać sobie odpowiedzi. Żeby nie było jak zwykle. Czytam więc z kartki m.in.:
Z twórcami i uczestnikami tych scen pogadałbym z rozkoszą, ale większość z nich ma już dawno kwaterę w cichej alejce. Nam to umyka, ale oglądanie filmów z XX wieku to najczęściej spacerek po cmentarzu.
Uderzałem tu i tam do żyjących, ale szybko zrezygnowałem. Z prostego powodu. Pytam ich o wrażenia z kręcenia sceny, która mnie przejmuje do kości, która jest posągiem polskiego kina, która jest darem dla przyszłych pokoleń itd. a oni mi mówią, że jak kręcili, to w tym reflektorku z lewej strony żaróweczka przepaliła się – proszę sobie wyobrazić – trzy razy. Aktorce tusz się rozmazał, śpieszyli się, bo dźwiękowiec miał ostatni autobus, a w ogóle to stróż już dzwonił kluczami, bo zamykał studio. Więc może lepiej niech to już zostanie tak, jak jest na taśmie.
W doborze scen nie starałem się zaskakiwać. No, z „Psów” wybrałem scenę, jak Andżela dzwoni do Franca, by mu powiedzieć, że zostawiła go dla jego najlepszego kumpla. On czuje się jak by dostał w łeb – mocno i znienacka. Chciałby jej powiedzieć coś, co jej pójdzie w piety, ale trzepnęło go naprawdę solidnie. Więc stać go tylko na najgłupszą rzecz, jaką w takiej sytuacji może powiedzieć facet: Nie chce mi się z tobą gadać.
Mogłem wybrać scenę, gdzie ubecy rzucają miechem na p., na k., na s. Ale przecież to jest film historyczny, z roku 1992. te słowa dawno już wyszły z użycia i młody czytelnik nic by z tych dialogów nie zrozumiał. Więc…

Wojciecha Kilara „September Symphony” (2003) poświęcona ofiarom 11. września. Muzykolodzy piszą o wpływach muzyki amerykańskiej, ale dla mnie to niestwierdzalne. Natomiast dodana do całości „Dusza z ciała wyleciała” to już przejmujący kawałek z rozpoznawalnym tekstem. Ze średniowiecznej „Skargi umierającego”. Poza tym w smyczkach słyszę tę samą kawalkadę, która ilustrowała jazdę dorożką trzech dorobkiewiczów z „Ziemi obiecanej”. Ale ogólnie – wrześniowo. Tym bardziej, że październik:

Namysłowski skłonności do folkloru miewał od lat 70. minionego wieku. Wtedy bywało to bardzo świeże i zabawne. Na tej płycie tendencja się pogłębiła: jazzman gra z góralskimi kapelami. Raz oni, raz jego zespół. To już nie są „motywy góralskie” w jazzie. To jest Misz-masz. Wrażenie bałaganu. „Od tego jawora woda spływa” nie ma początku ni końca. I tak powinno być. Uwielbiam ten kawałek. Niekoniecznie jak go grają Trebunie z Twinkle Brothers. Zbigniew Namysłowski Band, Zakopane Highlanders „Jazz & Folk”:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *