Archiwum miesiąca: październik 2014

Odmierzam czas liści kolorami…

W Wielkopolskim Parku nic nowego:

W „Fakcie” opis kolejnej tragedii. Tam są zresztą same tragedie. No, prawie. Zazwyczaj jest jeszcze o tym, która gwiazda w tym tygodniu pokazała majtki. Ale nawet jak „Fakt” relacjonuje bezsprzeczne tragedie, to jest w tym coś takiego…
We śnie zmarł wnuczek piosenkarza Andrzeja Rybińskiego. Kilkumiesięczne dziecko. „- Żona próbowała wnuczka reanimować, ale…– mówi zdruzgotany Rybiński tygodnikowi >>Rewia<<”.

Wczoraj cytowałem diagnozę pani Elżbiety Kruk: Polskę niszczy telewizja. A dzisiaj czytam w „Głosie Wielkopolskim”, że już rodzi się oddolny opór, bunt przeciw tej instytucji. I – co ciekawe – iskra wychodzi z Wielkopolski! Oto w Kaliszu pewien patriota tak dalece przejął się groźbą unicestwienia naszej ojczyzny przez telewizję, że wszedł do supermarketu, chwycił za młotek i rozbił siedem telewizorów pod rząd. Policja, która go zatrzymała, stwierdziła dwie rzeczy: najpierw jeden promil, co świadczy, że jest prawdziwym Polakiem. A potem, iż za podobne przestępstwa ów kaliszanin był już karany. A więc to nie jest słomiany zapał, to nie sporadyczny impuls! Kaliszanin uprawia metodyczną kampanię, wymierzoną w telewizję. Gdyby tak każdy Polak-katolik, na swoim skromnym odcinku, wziął młotek i… Ech, rozmarzyłem się.

Strasznie smutno bywało mi ostatnio, bo moja ulubiona tematyka gender wzięła i zdechła. Z jakąż więc radością wysłuchałem dziś w Radiu M. informacji, że na spotkaniu z członkami KRRiT w kwestii kary nałożonej na TV Trwam był Zespół Parlamentarny „Stop ideologii gender!” A więc walka trwa!

Koniec odsłuchiwania powieści kryminalnej „Bielszy odcień śmierci” Bernarda Miniera, autora francuskiego:

Nad Sekwaną podobno wielkie wydarzenia, nakłady, tłumaczenia itd.
U mnie odsłuchiwanie trwało trochę, bo powieść jest spora. Ponieważ słuchałem podczas łażenia po polach i lasach, oceniam ją na co najmniej 130 kilometrów.
Rzeczywiście – historia serii morderstw w niewielkim francuskim miasteczku na zboczach Pirenejów robi wrażenie pomysłowością, rozmachem, galerią postaci. Autor sporo tu zainwestował.
A co do dziegciu… Nie wiem, czy to naprawdę konieczne, żeby w każdej powieści kryminalnej powtarzał się numer, że policjant patrzy na to czy tamto i orientuje się, że coś jest nie tak, tylko nie wie co. I wpada na to dwa dni później. Podświadomość zarejestrowała, on nie. No, dobra – można raz, ale nie dziesięć.
Dalej – ktoś powiedział coś przypadkiem i nieuważnie, ale to właśnie to, a nie wypowiedź przemyślana okaże się najważniejsze. Można raz…
Wreszcie – bohater, oficer śledczy, doznaje często uczuć przykrych i gwałtownych. W ślad za tym pojawiają się reakcje fizjologiczne. Te „pustki w żołądku”, „lodowate dłonie na karku” itd. Próbowałem liczyć, ile tego jest w powieści. Po 50. poddałem się.
Osobna sprawa: wzdryganie się, wstrząsy, podskoki itp. Ja rozumiem, że nowa wiadomość może kogoś zaskoczyć, że w rezultacie zadrży. Ale psychika się przyzwyczaja i – moim zdaniem – z czasem tym śledczym nie powinno już tak telepać. Ale co ja tam wiem o pracy operacyjnej…
Bo po mojemu to np. powinno być tak, że policjant, od kontaktu z którym zależy życie wielu ludzi, powinien maniakalnie zwracać uwagę, czy ma sprawny i naładowany telefon. A tu „komendant” czeka na przełomowe dla śledztwa połączenie. I dopiero kiedy ono nie następuje, zauważa łaskawie, że ma rozładowany akumulatorek w aparacie. Ale poza tym drobiazgiem to jest bardzo bystry śledczy.

Eartha Kitt „Revisited” (1960). Płyta podsumowująca czasy, kiedy Eartha (+2008)nie była jeszcze „panterą”, jak ją nazywał Lucjan Kydryński, lecz dziewczątkiem produkującym słodki repertuar. Na przykład hiszpański kawałek „Angelitos negros” w którym pobrzękują kastaniety. Albo kolejny – amerykańsko-turecki. Śpiewa też po francusku „C’est si bon”. A po angielsku to już gładko: „Let’s Do It, Let’s Fall In Love”, „My Hart Belongs To Daddy” i takie tam:

Colin Bass & Józef Skrzek „Planetarium” (2005). Brytyjski muzyk progresywny ze swoją gitarą akustyczną koncertuje w chorzowskim planetarium w duecie z Józefem Skrzekiem (na syntezatorach, zwłaszcza Mooga). Najczęściej do piosenek Bassa Skrzek dorabia klimatyczne solówki. Wyglądają na doczepione, ale płyta trzyma równy klimat, nie wybrzydzajmy:

Wojciech Jarociński „Eldorado” (2003). To członek Wolnej Grupy Bukowina, autor muzyki do „Majstra Biedy”. Tu na płycie solowej. Mocny, pogodny, czysty głos. Klimaty podobne jak u Bukowiny. Cyganeryjny żywot muzyka, powszednie, niegroźne smuteczki. Dekadencja i melancholia.
Ze zdumieniem czytam informację: „Płyta wyprodukowana została dla Katedry Gospodarki i Administracji Publicznej Akademii Ekonomicznej w Krakowie”:

When The Saints Go Marchin’ In

W najbliższą niedzielę z parafii Dobrego Pasterza w Warszawie-Miedzeszynie wyruszy Marsz Wszystkich Świętych. Po to by zatamować postęp halloweenu.
Teraz?! Teraz?! Gdy ja przez lata traciłem górę siana, gdy dzieciaki mi stukały:  „ Słodycze albo psikus”?

Dwutygodnik „Flash” pyta o aktorskie szanse Bartka Królikowskiego. Mam ochotę odpowiedzieć wierszem: Wiele obiecuje; szkoda, że imprezuje.

Pomnik Wikipedii odsłaniają dziś w Słubicach. Pewnie, że życie bez Wikipedii byłoby nieznośne. Nie wiem, jak dawaliśmy sobie radę w czasach, kiedy mieliśmy do dyspozycji tylko Encyklopedię PWN, Britannikę czy Larouse’a. Tylko, czy to akurat czas na pomnik, gdy coraz szerzej mówi się o „prawdowatości” jako osobnym rodzaju prawdy upowszechnianej przez Wikipedię. Albo wręcz o „wikility” (Wikipedia + reality). I czy to taka chluba, że pomnik Wikipedii powstaje akurat w Polsce?

Koleje regionalne dbają o swoich pasażerów do przesady. Plakat na stacyjce w Trzebawiu:

Że czeka nas zagłada, to pewne. Tylko nie zawsze wiadomo, z której strony. Pani Elżbieta Kruk na łamach „Naszego Dziennika”: „Można mnożyć przykłady działań naszej telewizji, które jednoznacznie wpisują się w nurt niszczenia państwa polskiego. Fundamenty budowane przez lata na bazie wartości, religii, tradycji i kultury są systematycznie rujnowane przez rządzących, w czym zresztą bardzo efektywny był rząd Donalda Tuska. Również Telewizja Polska dzielnie towarzyszy tym działaniom, które zmierzają do likwidacji naszej Ojczyzny i społeczeństwa”.
Takie wypowiedzi mają jeden poważny mankament. Trudno się z nich zorientować: odstawiła już gorzałę, czy jeszcze nie?

Na swoją hańbę słucham dziś zamiast przewidzianych płyt:

Give A Little Love, Bay City Rollers
Thin Lizzy, Whisky In The Jar
George Harrison, My Sweet Lord
Led Zeppelin, D’yer Mak’er
Bee Gees, I Started A Joke
Rod Sterwart, I Don’t Wanna Talk…
Slade, Far Far Away
The Moody Blues, Isn’t Life Strange

Sięgnąłem dna…

Człowiek, który gapił się na kozy / The Man, Who Stared At Goats

 

Ewan McGregor, George Clooney, Jeff Bridges, Kelvin Spacey

Kolejny film antywojenny. Klimat “Paragrafu 22”.

W Kuwejcie McGregorowi zarzucają, że nie zachowuje się jak wojownik jedi – a on przecież grał kogoś takiego w “Wojnach gwiezdnych”.

Produkcja żołnierzy nowej generacji. Wzorują się na mędrcach przeszłości: na Jezusie, Mao, Walcie Disneyu. Terapia „lewatywami wyższego rzędu”.

„- Wypełniałem zadanie, chociaż nie wiedziałem jakie”.

Próba wygrania wojny metodami hipisowskimi, parapsychologicznymi i wszelkimi innymi „nowymi technikami”. Szkoda, że film powtarza przez półtora godziny to, co mówi przez pierwszy kwadrans.

Człowiek, który gapił się na kozy / The Man, Who Stared At Goats, reż. Grant Heslov, 2009 filmweb

A kto umarł, ten nie żyje…

Po lesie łażę już częściowo po omacku. Jeszcze miesiąc temu – nie do pomyślenia:

Telewizja, program o randkach. Zainteresowana pani: „- Mężczyzna z Internetu okazał się typowym facetem i nie przyszedł”.

Media ciągle o tym, że abp. Głódź – jak sam mówi – „przyjął krzyż choroby”. Moim zdaniem arcybiskup źle zrobił. Mógł tego „krzyża” nie przyjąć. Podziękować i już. Nie, dziękuję, postoję. I choroba wzięłaby i odeszła. A tak…

Tytuł z witryny radia TOK.FM: „Strzegom: Nie żyje 16-latek, który zginął podczas policyjnego pościgu”.

Fronda.pl ma – jak zwykle – świetne pomysły. Problem tylko, że w ich lansowaniu zatrzymuje się w pół drogi. Zaprezentowała oto taką niezwykle skuteczną broń religijną:

Byłem pod wrażeniem. I nie psuły go nawet głosy szyderców, typu: „Mam jeszcze kilka pomysłów na ułożenie różańca: boski granat, krzesło elektryczne, gilotyna, maczuga …”;
„W następnym tekście proponuję przedstawić ilustrację komory gazowej zbudowanej z różańców”. Tacy złośliwcy zawsze byli i zawsze będą. Ja proponowałbym zaangażować do krzewienia różańca znane postacie popkultury. Na przykład wziąć różaniec z odpowiednio ciężkimi paciorkami i włożyć je – zamiast magnum 44 – do ręki temu panu. Całe Hollywood rozmodlone!:

W witrynie mojego miasta banał wlecze się za banałem: „Na obwodnicy Jarosławia kierowca audi potrącił pijanego pieszego”. Gdyby potracił trzeźwego pieszego, to byłoby wydarzenie! No dobrze, ale skąd takiego wytrzasnąć?

„Nasz Dziennik” przypomina dziś błogosławioną Dorotę z Mostwów. Życie mojej Doroty jest odwrotnością żywota tej wybitnej średniowiecznej niewiasty. No, może z wyjątkiem początku i końca jej życiorysu. Początek: „Do życia pokutą i umartwieniem była przyzwyczajona od najmłodszych lat”. I koniec: „W czasach, w których najwyższym szczęściem współczesnego człowieka jest kariera i zaspokojenie namiętności, życie Doroty jest znakiem tęsknoty za tym, co wieczne”.

Przekleństwem autora jest konieczność uczestnictwa w promocji własnej książki. Czyli tłumaczenie: „Co poeta miał na myśli”. Dziś napłynęły pytania z radia. Na szczęście miałem czas, by wcześniej napisać sobie odpowiedzi. Żeby nie było jak zwykle. Czytam więc z kartki m.in.:
Z twórcami i uczestnikami tych scen pogadałbym z rozkoszą, ale większość z nich ma już dawno kwaterę w cichej alejce. Nam to umyka, ale oglądanie filmów z XX wieku to najczęściej spacerek po cmentarzu.
Uderzałem tu i tam do żyjących, ale szybko zrezygnowałem. Z prostego powodu. Pytam ich o wrażenia z kręcenia sceny, która mnie przejmuje do kości, która jest posągiem polskiego kina, która jest darem dla przyszłych pokoleń itd. a oni mi mówią, że jak kręcili, to w tym reflektorku z lewej strony żaróweczka przepaliła się – proszę sobie wyobrazić – trzy razy. Aktorce tusz się rozmazał, śpieszyli się, bo dźwiękowiec miał ostatni autobus, a w ogóle to stróż już dzwonił kluczami, bo zamykał studio. Więc może lepiej niech to już zostanie tak, jak jest na taśmie.
W doborze scen nie starałem się zaskakiwać. No, z „Psów” wybrałem scenę, jak Andżela dzwoni do Franca, by mu powiedzieć, że zostawiła go dla jego najlepszego kumpla. On czuje się jak by dostał w łeb – mocno i znienacka. Chciałby jej powiedzieć coś, co jej pójdzie w piety, ale trzepnęło go naprawdę solidnie. Więc stać go tylko na najgłupszą rzecz, jaką w takiej sytuacji może powiedzieć facet: Nie chce mi się z tobą gadać.
Mogłem wybrać scenę, gdzie ubecy rzucają miechem na p., na k., na s. Ale przecież to jest film historyczny, z roku 1992. te słowa dawno już wyszły z użycia i młody czytelnik nic by z tych dialogów nie zrozumiał. Więc…

Wojciecha Kilara „September Symphony” (2003) poświęcona ofiarom 11. września. Muzykolodzy piszą o wpływach muzyki amerykańskiej, ale dla mnie to niestwierdzalne. Natomiast dodana do całości „Dusza z ciała wyleciała” to już przejmujący kawałek z rozpoznawalnym tekstem. Ze średniowiecznej „Skargi umierającego”. Poza tym w smyczkach słyszę tę samą kawalkadę, która ilustrowała jazdę dorożką trzech dorobkiewiczów z „Ziemi obiecanej”. Ale ogólnie – wrześniowo. Tym bardziej, że październik:

Namysłowski skłonności do folkloru miewał od lat 70. minionego wieku. Wtedy bywało to bardzo świeże i zabawne. Na tej płycie tendencja się pogłębiła: jazzman gra z góralskimi kapelami. Raz oni, raz jego zespół. To już nie są „motywy góralskie” w jazzie. To jest Misz-masz. Wrażenie bałaganu. „Od tego jawora woda spływa” nie ma początku ni końca. I tak powinno być. Uwielbiam ten kawałek. Niekoniecznie jak go grają Trebunie z Twinkle Brothers. Zbigniew Namysłowski Band, Zakopane Highlanders „Jazz & Folk”:

Capote

 

1959. Truman Capote, wzięty pisarz jedzie z Nowego Jorku do Kansas pisać o poczwórnym morderstwie. Jak powstało „Z zimną krwią”.
Ciasne nowojorskie kluby zamienione na rozległe pustkowia. Nie umie nawiązać kontaktu z ludźmi. Philip Seymour Hofman (+2014, heroina – Oscar za tę rolę) mówi nienaturalnym falsetem, jak kastrat. Odmieniec od dziecka. Tu gra jak pedałek z kabaretu. W twarzy nerwowe tiki.
Nie musi nagrywać: „- Rozmowy pamiętam w 94%. Robiłem sobie testy”.

Narracja rwana, ale płynna, zrozumiała, konsekwentna, same konieczne informacje.

Pisarz, który wpada na temat życia. Do skazanego za zbrodnię: „- Jeżeli nie zdołam cię zrozumieć, świat zapamięta cię jako potwora. Na zawsze. A tego bym nie chciał”.
Coraz bardziej zakochany we własnej książce, która jeszcze nie powstała.

Przed egzekucją atmosfera trochę jak w „Krótkim filmie o zabijaniu”.

Interesujący proces popularyzowania książki. Odczyt. Pełna sala. Kto był? Tennessee Williams – był i chwalił. Teraz poczekamy, aż ludzie zaczną o tej książce gadać, aż pójdzie fama.
Pisze to cztery lata. Kolejne fazy wywiadów. Kolejne apelacje, kolejne odroczenia.

„- To był miły facet. Uważałem tak nawet wtedy, kiedy podrzynałem mu gardło”.
Morderca w ostatnim słowie: „- Całkiem wypadło mi z głowy, co miałem powiedzieć”.

No informacje końcowe, że Capote nie ukończył już potem żadnej książki, a zmarł w 1984 na skutek powikłań w chorobie alkoholowej.

Capote, reż. Bennett Miller, 2005 filmweb

Zbrodnia i kara

W plenerze zachmurzenie małe, przechodzące w umiarkowane. Tylko wiatr dawał po uszach, zagłuszał mi audiobooka, musiałem wciągnąć kaptur i wyglądałem jak przedstawiciel kultury hiphopowej. Nawet sarny mnie nie poznały.
Ponieważ jedno, co się zmienia w moim nieskończenie monotonnym i ponurym życiu, to chmury na niebie, więc dzisiejsze poranne –  trzykrotnie:

Wczoraj, kiedy hasałem sobie pod lasem zatelefonowała pani redaktor z Rzeczpospolitej i zadała mi pytania w kwestii filmu na mini-rozmówkę. Mówiłem z głowy, czyli banały. Bo nic innego tam nie przechowuję. Nie wspominałem o tym wczoraj, bo jakiś temu w podobnej sytuacji się nadziałem. Otóż odpowiedziałem tej samej pani redaktor na analogiczne pytania i poprosiłem, by Dorota następnego dnia w bibliotece skserowała mi ten kawałek z „Rzepy”, o ta tak na pamiątkę. Nie chciało mi się dygać do kiosku. Oczywiście, idea jest głupia, bo nie wyobrażam sobie, bym za swojego życia kiedykolwiek sięgał do podobnych starych papierzysk. W każdym razie dotąd jeszcze mi na tyle nie odbijało. Ale – poprosiłem. Dorota z kolei poprosiła w pracy koleżankę od gazet, bo „Wiesiek udzielił wywiadu”. Szukają, szukają, a tu – nic. A miał być na drugiej stronie. Nie ma! Hipotezy są dwie. Albo tak pieprzyłem od rzeczy, że to się nie nadawało do druku, albo zamieszczony tam ogromny nekrolog musiał spowodować, że wywiad wycofali. Niestety, obie panie wpadły na trzecią, kompromitującą mnie ze szczętem hipotezę. Otóż – na starość zaczęło mi odbijać! Nikt nie ma do mnie żadnego interesu, nikt nie chce się ze mną spotykać, nie chce ze mną gadać. Więc łapię urojenia. Opowiadam, że ważni redaktorzy do mnie wydzwaniają, że zadają mi fundamentalne pytania, ja wypowiadam się w niezwykle interesujący sposób, oni to drukują itd. A prawda jest odwrotna – oto jeszcze jeden smutny szajbus-megaloman.
Ale tym razem – nie! Oto dowód, ściągnięty z Internetu.
Szajbus?! Szajbus?!:

Nie ma zbrodni bez kary. Najlepszy dowód – moje rodzinne miasto. Właśnie ogłoszono tam wyniki kilkumiesięcznego śledztwa, nad którym pracował powołany specjalnie zespół fachowców najwyższej klasy. Dotyczyło bardzo widowiskowego włamania do pewnej pracowni krawieckiej. Sprawca, teraz znany już z imienia i nazwiska 21-latek, wtargnął do tej pracowni, dokonał rabunku, ale uciekając upuścił opakowanie, w którym znajdowały się skradzione rzeczy. Zostawił na nim odciski palców i po kilku miesiącach żmudnych prac specjalnej ekipy oraz techników dochodzeniowych został zdemaskowany i ujęty. Brutalna prawda ujrzała światło dzienne. Młody człowiek skradł otóż z pracowni krawieckiej nici (minus upuszczone pudełko) wartości 50. złotych. No, to teraz posiedzi! A ponieważ w moim  mieście nie brakuje idiotów, ktoś od razu spytał na forum, bo co mu te nici i dlaczego z ich powodu robił taki potężny włam? Idiocie odpowiedział inny internauta: „Widocznie pilnie potrzebował się zaszyć!”

Arcyważny tekst pani prof. Pawłowicz na Fronda.pl. Dotyczy jakiegoś spotu z lesbijkami, który mają pokazywać w telewizji. Pani profesor jest, naturalnie, przeciw. Nie to mnie jednak uderzyło w tekście, lecz mnóstwo zdań wypowiedzianych niejako przy okazji. Z większością się zgadzam, niektóre nie do końca rozumiem.
Przykład pełnej zgody: „Osamotnieni, rozproszeni katolicy nie obronią się przed lewacką przemocą”. Tak, codziennie spotykam te 35 milionów „osamotnionych i rozproszonych” katolików ciemiężonych przez kilkumilionową lewicę liberalną. Proporcje takie jak hitlerowców i naszych podczas okupacji.
Co do innych, niewątpliwie słusznych sądów – prosiłbym tylko o lekkie doprecyzowanie. Pani profesor pisze: „Nie mogę uwierzyć, że wciąż żyjemy w Polsce, która w dawnej przeszłości szczyciła się demokratycznymi wartościami”. Ta demokracja w „dawnej przeszłości” to tak mniej więcej rok 1350, 1650, 1850 czy raczej 1950?

Włodzimierz Nahorny/ Karol Szymanowski „Mity” (1997). Jazzowe opracowanie kompozycji Szymanowskiego. Najpierw grzecznie podane tematy. Zawsze jak ich słucham, mam wrażenie, że tam muzyka prowadzi donikąd. Nawet śladu starań o jakiś ład melodyczny. Ale to nie cecha muzyki, lecz mojej (ułomnej zapewne) percepcji. Potem jazzowy ogień. Zwłaszcza skrzypce (Maciej Strzelczyk) i wokal (Dorota Miśkiewicz) są tu agresywni. Ale w sumie robota taka, że słychać, iż to nie jest 150. w tym sezonie występ jazzowego combo:

Wynton Marsalis „The Mindight Blues”. Wiadomo, że Marsalis potrafi wszystko. Kolega w Stanach poprosił  go o autograf. Ten pyta, skąd facet jest. Z Polski. „- Zaraz ci coś zagram!” Wyjął trąbkę i zagrał hejnał mariacki. Tu wczuwa się w wielkomiejskiego bluesa, rodem z klubu nocnego, z kafejki. Smutek i zmęczenie godzin po robocie, a przed pójściem do mieszkania, w którym nikt nie czeka:

Krzysztof Komeda-Trzciński „Memory of Bach”. Składanka nagrań – od połowy lat 50. do połowy 60. z motywami bachowskimi. Zabawne – początek jednej z kompozycji wzięto jako sygnał „Teatrzyku Zielone Oko”. Jest Namysłowski, Milian, Ptaszyn, Stańko, Bartkowski.
Agnieszka Osiecka:
Ruda czupryna Krzysia Komedy łagodnie płonęła nad klawiszami jak lampka nocna. Zawsze ze dwie lub trzy rozmarzone panny, niczym topielice, zwieszały się z instrumentu, a my, ci, co stali w drzwiach, mówiliśmy szeptem. Muzykę Komedy nazwali Szwedzi jazzem romantycznym, i mieli pewnie racje. Chcę tylko dodać, że z tą romantycznością szła u niego w parze jakaś dostępność (nie: przystępność, a dostępność), poufność i poufałość. Krzyś gospodarował na klawiaturze niewielkimi, skromnymi ruchami dłoni, nie szastał się, nie brał wielkich szopenowskich zamachów, raczej pracował rezolutnie niczym Kopciuszek przy przebieraniu grochu. I Krzyś był prawdziwym milczkiem. Rzeczywistość nie pociągnęła go za język jak rówieśników Matuszkiewicza, więc mógł robić, co mu się żywnie podoba. Zatem milczał sobie i grał. Grał i milczał sobie. Mówiono o nim, że lubi tańczyć, tańczenie to jednak polegało głównie na tym, że huśtał się w miejscu z cierpliwą jakąś dziewczyną, w kątku jakimś do świtu. /”Szpetni czterdziestoletni”/