Archiwum miesiąca: październik 2014

Włoska robota / The Italian Job

 

Marc Wahlberg, Charlize Theron i Jason Statham, naturalnie.
Donald Sutherland posiwiały i Edward Norton, którego czas się nie ima.

Heist movie – film o napadzie. Jak napad trwa 20 minut, to wiadomo, że  nie o niego w filmie chodzi. Więc: napad w napadzie.
Gwarancja sukcesu: detaliczne planowanie plus zwariowane pomysły.
Reszta to szachy – zwycięży ten, kto przewidzi więcej ruchów przeciwnika.
Oczywiście, policja jest tu całkiem nieobecna.

„- Ufaj człowiekowi, ale nie diabłu, który w nim tkwi”.
„- Z zasady nie zadzieram z naturą, teściową, ani z Ukraińcami”.
„- If I’m in, I’m in”.

Po udanym rabunku złota lecą Pink Floyd: „Money – it’s gas…”

Wahlberg bardzo się stara, żeby widz go polubił. Za bardzo. Inni podobnie – twardzi i nieustępliwi w robocie. Po godzinach – sentymentalne dzieciaki.

Jak często, przeciętne ujęcie trwa trzy-pięć sekund. To mówi wiele o adresatach.

W napisach końcowych uwzględniona jest „Hairdresser of Mr. Wahlberg”.

Włoska robota / The Italian Job, reż. F. Gary Gray, 2003 filmweb

Bicycle rice

Jesień w lasach w normie:

Kałuże: dolne strefy stanów średnich. W Szreniawie ubyło trzy:

Wszyscy rzucili się na dziennikarkę Ewę Stankiewicz, która spekuluje, że śmierć rodziny dziennikarskiej w wybuchu gazu w Katowicach to mógł być efekt działania rosyjskich służb specjalnych. Chciały w ten sposób postraszyć i zmobilizować innych prorosyjskich „agentów wpływu” do jeszcze wydajniejszej pracy nad lansowaniem polityki Putina. I zaczęło się to, co mnie zawsze denerwuje – „przemawianie do rozumu”. Że to pomysł księżycowy, naciągany, że co ma rosyjski wywiad do jakiegoś dziennikarza ze Śląska itd. Autorzy internetowych postów idą, jak zwykle, na skróty i mnożą wobec dziennikarki epitety, których nie ma sensu powtarzać, bo i tak wszyscy się ich domyślają.
Moim zdaniem – nie tędy droga! Nie wolno odwodzić podobnych osób i instytucji od ich stylu myślenia. Także wówczas, gdy się z nimi nie zgadzamy. Wręcz przeciwnie! Należy ich utwierdzać i umacniać w przekonaniu, że racja jest po ich stronie. A tylko ludzie ogłupieni, w głupocie zatwardziali, zawistni, zazdrośni itd. nie chcą przyjąć do wiadomości ich przesłania. Dlaczego tak? Bo oni są solą naszego życia. Bez nich codzienna, medialna pożywka miałaby konsystencję papki i smak kartonu.
No, bo załóżmy, że np. ks. Rydzyk pewnego dnia przejąłby się krytyką medialną i upodobniłby swoje radio do – powiedzmy – czegoś na kształt Jedynki, Trójki czy Dwójki. Zresztą obojętnie czego. I co? Z grona tych kilku milionów ludzi, którzy myślą jak on, nie ubyłoby ani jednego. Oni tacy są i tak myślą: czy mają swoje radio, czy nie. A taki facet jak ja straciłby w życiu mnóstwo frajdy, jaką nieustannie daje mi słuchanie tej stacji. Są w eterze dziesiątki innych, ale żadne radio nie jest w stanie zastąpić tego jednego, jedynego.
„- Leonie, zmiany nie są dobre” – pada w jednym z moich ulubionych filmów pod adresem pewnego Zawodowca. Otóż to!

Dziś w galerii Malta Dorota na całkiem pobieżne zakupy poświęciła 2,5 godziny (ja sobie czytam książkę w kawiarni). Kiedy szliśmy już do samochodu dojrzała jednak tę jedną, jedyną bluzkę, o której śniła w bezsenne noce. Są sobie przeznaczone. Podobna okazja już się nie powtórzy! Więc jeszcze tylko do tego jednego sklepu!!!
Wystarczyło jej jednak tylko jedno spojrzenie w moim kierunku i natychmiast wycofała się z tego zamiaru.

W Poznaniu, na Jeżycach, zapaliło się mieszkanie na parterze kamienicy. Zaprószenie ognia. Wyglądało groźnie, ale nikt nie ucierpiał. Na witrynie „Głosu Wielkopolskiego” anonimowy komentator skwitował to wierszem. Utwór odnosi się raczej do wypadku w Katowicach, ale jego przesłanie wydaje się bardziej uniwersalne:

To nie gaz Was zabił, to Polska zrobiła
Gdy sąsiadów z eksmisją na bruk zaprowadziła
Kiedy pracy, ni nadziei nie dała desperatom
Oni w niebo ulecieli i Was skazali na to

To ojczyzna, zarządzana przez marnych amatorów
Którzy trwają przy korycie bez sensu, dla pozoru
Odebrała nam ojczyzna i złamała serce
Tego bólu, wiem to dobrze, będzie teraz więcej….

Można to samo napisać prozą, ale jak się zrymuje, to rzecz nabiera dostojeństwa. Proza?! Żadnego porównania!

W moim rodzimym mieście bezprawia dzień jak co dzień. Przestępstwa są coraz bardziej wyrafinowane. Oto pewien złodziej w piwnicy bloku na os. Armii Krajowej wyszarpnął skobel i ukradł rower. Po czym wsiadł na niego i odjechał. Główną ulicą. Rozumował słusznie. Jak ktoś jedzie na rowerze, to zachodzi domniemanie, że jedzie na swoim. I tę jego brawurową jazdę zdjęła osiedlowa kamera. Bo, żeby pomyśleć o monitoringu, o którym zawiadamiają liczne ogłoszenia, taki sprytny to on jednak nie był:

Gdyby Państwo go zauważyli (te czerwone rękawiczki!), jak jedzie na swoim świeżym nabytku ulicą waszego miasta, podaję numer komendy w Jarosławiu: 16 624 03 22. Ostrzegam: jedzie (jak widać) tak pewnie, że teraz to już może być wszędzie!

„Anything Goes! The David Brubeck Quartet Plays Cole Porter”. Weteran jazzu działa pedagogicznie. Jakby grał i mówił: zobaczcie, jakie to fajne, jak przyjemnie zrobione, jak miło do tego złożyć dłonie na fortepianie. I jak przy tym można się bawić. Tak podaje np. „Love For Sale”. Jazz często ceni się za pasję. Brubecka należałoby cenić raczej za spokój.
Nie udało mi się ustalić związku tych pięknych nóg z jazzem. Przypomniał mi się tylko Tuwim: „Nawet najpiękniejsze nogi gdzieś się kończą…”
Wikipedia: „Brubeck zmarł na zawał serca w drodze do swojego kardiologa”. Każdy z nas kiedyś nie zdąży do jakiegoś kardiologa…:

Ten biedny, zapomniany Bernard…

Plus trzy, wiatr, ponuro i Trzebaw. Taki, zda się, zwyczajny. Zieleni się rzepa…:

Kałuże na drodze co dzień większe:

Ale już w miejscu, gdzie przyjezdne panienki z Bułgarii pertraktowały na poboczu, element funeralny, który podprowadza przechodnia pod Halloween. Gdybym tylko miał przy sobie lampion, zaraz bym zapalił. W hołdzie dla nieznanego (i niedoszłego zapewne) klienta:

A jeszcze dalej – ekspozycja ogrodowa. A w niej cały świat. No, bo porównajmy. Tak wygląda Londyn:

A tak Trzebaw:

Tak prezentował się do 11.09. Nowy Jork:

A tak Trzebaw:

Tak pyszni się Taj Mahal, a tak odpowiada mu Trzebaw:

Niewiele dalej, w Poznaniu, dzień jak co dzień. Witryna „Głosu Wielkopolskiego”: „Galeria Dębiec została otwarta! >>Pierwsze otwarcie drzwi<< zaplanowano w sobotę o godzinie 11. Mimo to pierwsi klienci pojawili się pod nową galerią… po godzinie 7. Nie obyło się bez przekleństw i wyzwisk”.

W pewnych sprawach pozostaję nieodwołalnie spóźniony. Bo na Fronda.pl czytam modlitwę o  „szczęśliwy wybór i łaskę dobrej, wiernej, roztropnej i świętej żony”. Niestety nie poznałem tej modlitwy na czas. A zawiera ona np. takie wezwanie: „Uproś jej mądrość życia, szerokość serca, pobożność, aby promieniowała dobrocią” itd. A ja, niestety, nie modliłem się na czas. Wracam do domu i kto mi otwiera drzwi? Dorota!

Ferdek Kiepski:
– Panie prezesie, jak sie patrze na te Polske…
Prezes Kozłowski:
– Co z tą Polską?

Gazeta Wyborcza piórem Tomasza Piątka oburza się, że pani doktor Wanda Połtawska arogancko potraktowała dziennikarkę „Niedzieli”, która robiła z nią wywiad:
– Jak Pani Doktor odebrała kanonizację Jana Pawła II?
– To, jak pani zadaje pytanie, jest stałym sposobem działania dziennikarzy. Dziesiątki z nich zadawały i zadają mi takie samo bezsensowne pytanie. „Jak pani odebrała kanonizację?”. Co to w ogóle znaczy „odebrać kanonizację?”. Nie wiem.

Czytałem ten wywiad przed lekturą Gazety Wyborczej i uczucia miałem mieszane. Bo, moim zdaniem, doktor Połtawska ma rację i jej nie ma. Ma rację, bo pytanie dziennikarki jest tak sztampowe, że aż idiotyczne. Przypomina mi anegdotę, którą przytaczał Jerzy Gruza. Dziennikarz pyta pewnego PRL-owskiego ministra, czy wymiana handlowa z ZSRR jest dla nas korzystna. Minister nie odpowiedział od razu, długo się namyślał, a wreszcie mówi: „- Tak. Zdecydowanie tak!” W tym stylu powinna odpowiedzieć pani doktor.
Ale też  nie ma ona racji, gdy krytykuje pytania jakiejś Bogu ducha winnej pojedynczej dziennikarki, zamiast zwrócić się do mediów katolickich i duchowieństwa in corpore z apelem: Ludzie, przestańcie pieprzyć! Czyli ględzić bezmyślnymi kalkami. A te dotyczą np. „podziękowania za kanonizację Jana Pawła II”.
Pytam: komu i za co konkretnie dziękować? I nie rozwijam tego tematu, bo bym zanudził. A jest czym.
Tylko przykład. Latem byliśmy z Dorotą w opactwie benedyktyńskim w wielkopolskim Lubiniu. Od razu dodam, że nie pojechaliśmy tam ze względu na opactwo, lecz na muzeum Tercetu Egzotycznego. Dla nas to jednak większa atrakcja, co wiele o nas mówi. Jednak w miejscowym kościele natknęliśmy się na sarkofag sługi bożego Bernarda z Wąbrzeźna:

Zmarł w opinii świętości w roku 1603 i od tego mniej więcej czasu toczy się jego proces beatyfikacyjny. W kościele ulotki, które upraszają zarówno o modlitwę w intencji beatyfikacji jak i o datki na ten cel. Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego biedaka nie chcą ogłosić błogosławionym od tego czasu? Czyżby po – powiedzmy – 300. latach wypłynęło na jego temat coś kompromitującego? I co to znaczy – modlić się w tej sprawie? O świecenie? Kogo? Po co te datki? Na przejrzenie kościelnego IPN-u? Za 400 lat wstecz? W czasach, kiedy słowo pisane obejmowało 100 stron na rok za całą okolicę, a zachowało się 20?
Czy i tu nie należałoby ponowić apel: Ludzie, przestańcie pieprzyć! Powiedzcie, o co chodzi!
Oczywiście, ja tylko udaję, że jestem taki głupi i nie wiem, o co chodzi. Proszę mi wierzyć – ja tylko udaję.

Ojciec i syn, Henryk i Robert Majewscy „Continuation” (1987). Ten sposób gry, to brzmienie kojarzy mi się z czymś ogromnie odległym. To autosugestia. Na tej zasadzie piosenki rockandrollowe z lat 60. wydają się strasznie stare, bo od dawna nikt tak już nie gra. W tym sensie przedwojenne tanga to byłby już całkowity Biskupin. Henryk Majewski to weteran rodzimego  jazzu, jeszcze z czasów katakumbowych.
Jazzowe combo gra w żywym rytmie, improwizacje następują planowo i rotacyjnie. Trąbka (raz jeden Majewski, raz drugi) przypomina jazzowe ilustracje do filmów z lat 60. Ten klimacik, który z oddalenia czasowego wydaje się zamglony i nostalgiczny:

Jan Garbarek „Officium Novum” (2010). W 15 lat po pierwszym „Offcium”, gdzie towarzyszyły mu pieśni, motety i śpiewy liturgiczne doby renesansu.
Ten jego świdrujący do trzewi saksofon sopranowy! Pogłos jak w katedrze. Jak gra bardziej słodko, przypomina Kenny’ego G.
W tle markowane chóry śpiewające ni to nieszpory, ni to utwory gregoriańskie. Czasem zacichające, czasem oddalające się murmurando. Niekiedy odzywają się cerkiewne „Gospodi, pamiłuj!”. Ale też są kompozycje Avo Parta na przykład.
Jakieś omówienie internetowe diagnozuje: „a sense of distant mystery and a profound, powerful melancholy”. Zgadza się co do joty. Zwłaszcza ta “potężna melancholia”:

Deszczowa piosenka / Singin’ In The Rain

 

Gene Kelly (już nieco wiekowy, te zakola…), Debbie Reynolds

Czasy prób z filmem dźwiękowym. „- To się nie przyjmie. – O samochodach też tak mówili.”
Satyra na Hollywood. Choć i tak pogodna. U nas też by się taka przydała.

Sprawozdawczyni radiowa o gwieździe i jej mężu: “- Pobrali się dwa miesiące temu, a wciąż są szczęśliwi jak nowożeńcy…”

Gwiazdor opowiada, jak to zawsze w życiu kierował się „poczuciem godności”, co ilustruja sceny, pokazujące, jakim to był żałosnym wycirusem.

Producenci ukrywają przed publicznością, że gwiazda nie dość, że idiotka, to jeszcze ma nieprzyjemny, piskliwy głos i mówi za nią dublerka. Nie pozwalają jej mówić publicznie. Ona się buntuje: „- Jestem głupia, czy co? Co jest nie tak z moim głosem?”

„- Kręcicie nowy film? – Po co? Puśćcie stary i zmieńcie tytuł”.
Ewolucja taneczne imponują do dziś. Który aktor by tak dziś potrafił?
Scena miłosna w niemym filmie. On, całując jej dłoń: „- Ty żmijo…”
Sekwencja z mikrofonem instalowanym w rozmaitych miejscach – oparte na autentycznych przygodach z wczesnym dźwiękiem. Do dziś widzom umyka kwestia postsynchronów.

Słynna sekwencja tańca Geene’a Kelly’ego w deszczu na ulicy. Od słów: „- Dziś w Kalifornii pada mocniej niż zwykle”.

Deszczowa piosenka / Singin’ In The Rain, reż. Gene Kelly & Stanley Donnen, 1952 filmweb

Plugastwo jest złe

W moich rodzinnych stronach dzień jak co dzień. Pewna 76-letnia jarosławianka udała się na prezentację garnków o kosmicznej technologii i przystępnej cenie (jak na taka technologię, rzecz jasna). Coś tam wypełniła i okazało się, że jej kupon wylosował taki komplet garnków (za darmo). Jednak zamiast kompletu przyszedł do niej drogą pocztową zestaw blankietów do spłaty kredytu, jaki na te garnki – nic o tym nie wiedząc – zaciągnęła (samych garnków ciągle nie ma). Cóż, jeżeli ktoś ma 76 lat, wychowywał się w Jarosławiu, więc nie na ptasim mleku, to zakupem na starość najpilniejszym jest zestaw do kosmicznego gotowania. To jest warte każdych pieniędzy. Tylko to w moim mieście zapewni długowieczność. Bo jeżeli jarosławski emeryt miałby nie wydawać na technologie kosmiczne, to ja już nie wiem, co miałby robić z tą comiesięczną górą forsy…

Pożywka intelektualna. Na Frondzie.pl czytam wywiad z Robertem Tekielim na temat „brulionu”, pisma, które ten obecny publicysta katolicki współredagował od 1985 roku. Swego czasu byłem pod sporym jego wrażeniem. Pamiętam też, że część jego redaktorów zasiliła „Krytykę Polityczną”, część „twarde” media katolickie, a część poszła własnymi drogami. Robert Tekieli nawrócił się na katolicyzm. Odżegnał się od – jak sam twierdzi – pseudokultury, która dominuje w powszechnym obiegu. Uważa, że jest jałowa i autodestrukcyjna, co potwierdza w tym wywiadzie. W opozycji do kultury wypływającej z katolicyzmu, która jest twórcza, orzeźwiająca, wyzbyta pozornych wartości. W porządku. Tylko że Tekieli jakoś niewiele (z tego, co mi wiadomo) pisze o twórczych przejawach tej kultury. Za to bez porównania więcej pisze o wszelkich, nawet pięciorzędnych i błahych przejawach „kultury śmierci”, czy jak to nazwać. Zredagował nawet coś w rodzaju encyklopedii New Age’u. Zastanawiam się, czy nie szkoda talentu? Tyle fantastycznych zjawisk z dziedziny kultury wysokiej, tyle oryginalnych arcydzieł powstałych z inspiracji katolickich pozostaje nienagłośnionych, a Tekieli cały talent poświęca kartom tarota?! Że te szczególne zjawiska (wynikające z wiadomej inspiracji) to nie deklaracja, lecz materialna prawda, świadczy wskazanie Tekielego z wywiadu:
„W hip-hopie słyszę teksty na najwyższym poziomie literackim. W pisemkach kibolskich nie znalazłem natomiast żadnych przejawów tego poziomu. Kibole mnie wzruszają, wtedy kiedy reagują na wartości. Do nich przemawia męczeństwo. Dlatego Żołnierze Niezłomni są tak szanowani przez kiboli”.
Otarłem się o ten problem przed laty. Pracę magisterską pisałem o problematyce tzw. literatury katolickiej (Bernanos, Marshall, wczesny Graham Greene, młody Andrzejewski itd.). Był to problem z gatunku kwadratury koła. Jak napisać powieść intelektualnie niezależną, niedewocyjną, nie ustawioną pod dogmat i tezę, która dotykałaby żywych problemów religijnych, a jednocześnie nie traciłaby przymiotnika „katolicka”. Cóż, w tej kampanii było wiele trupów…
Ale w wywiadzie, jakiego udzielił Tekieli, najbardziej inspirujące są nie twierdzenia wypowiedziane wprost, jasne, zrozumiałe. Najbardziej intrygują mnie pytania i odpowiedzi, które są dla mojego umysłu nieprzeniknione. Które obiecują pożywkę intelektualną na razie dla mnie niedostępną. Przykład:
„- Czy plugastwo, czy coś, co na pozór wydaje się plugastwem, zawsze musi być złe?
– Plugastwo zawsze jest złe. Natomiast zło się lepiej sprzedaje.”

John Lee Hooker „Blues For Big Town” (1995). Składanka wczesnych kawałków od lat 40. do początku 60. Bardzo surowe, z elektryczną gitarą, która rzęzi i charczy. John Lee dialoguje z ta gitarą. Akordy, palcówka, akordy. Rozklekotane pianino sporadycznie. Kawałki wydają się takie same. Raczej chwyta się nastrój, metrum, rytm (wystukiwany na jakimś pudle) niż melodię. Teksty o sprawach damsko-męskich, ale z tych prostszych. Więc – muzyka ludowa. Tyle, że ten sposób grania słychać potem było u najlepszych: u Hendrixa, Led Zeppelin:

J.J. Cale „Guitar Man”. Zadziwiające, jakbym słyszał Erica Claptona. Ale to nie wina J.J. Cale’a, lecz Claptona, jeśli można tu w ogóle mówić o winie.
Muzykę napędza gorączkowa perkusja, a przede wszystkim gitara, która sekunduje wokaliście. Muzyka ściszona, ale kipi energią.
“Ain’t Got no Money, Ain’t Got no Job. Doctor told me: Get yourself relaxed”. Ta fraza w starych bluesach powraca jak refren:

Henryk Debich „String Beat” (reedycja 2011). Debich był zmorą mojego dzieciństwa i młodości. Byłem skłonny podejrzewać, że to on wespół z Alibabkami zamordowali polską piosenkę. Jak w telewizji transmitowali jakiś festiwal i na samym początku wychodził dyrygent Debich i kłaniał się od pulpitu, wiadomo było, że teraz nastąpią tzw. snuje, czyli PRL-owskie, piosenkarskie smędzenie. Zazwyczaj to przeczucie się sprawdzało.
Klimat tej orkiestracji oddaje tytuł jednej z piosenek: „Bądź wieczorem w dyskotece”. Kompromis orkiestry z zespołem rockowym. Gitara z przystawką typu „kaczka”. I jeszcze melodia z filmu „Shaft” o czarnoskórym odpowiedniku Brudnego Harrego. Idealnie nadawałoby się to do zilustrowania, powiedzmy, „07 zgłoś się”. Poza tym „Obladi-Oblada” i kawałki góralskie. Słowem – wszyscy w domu:

SBB umiera, lecz się nie poddaje. „A Late Night Recital” (dwupłytowy). Ciągle nowe recitale, dogrywki, the best, powtórki. Teraz płyta koncertowa z recitalem z 1976 roku. Gubię się w tym, choć nie przeszkadza mi, gdy słucham znanego materiału po raz kolejny. „W kołysce dłoni twych”. Tutaj też. W trakcie tego występu zespół pokazał się w towarzystwie śląskiej formacji folklorystycznej. Oni „Poszła Karolinka”, a Skrzek im dogrywa partie na moogu. Ale jak posłuchać sola Jerzego Piotrowskiego na perkusji to chapeau bas:

Czyż nie dobija się koni? / They Shoot Horses, Don’t They?

 

Jane Fonda, Michael Sarazzin, Susannah York, Bruce Dern – jacy młodzi!

Początkowa sekwencja: chłopiec, koń, strzał.

Czasy Wielkiego Kryzysu. Maraton taneczny – nagroda 1500 srebrnych dolarów. Wygrywa tylko jedna para.
Każdy startuje z innym zamiarem. Dziewczyna w ciąży chce się najeść. Aktorka ma nadzieję, że wypatrzy ją menedżer.

„- Dlaczego Kalifornia? – Bo tam nie marzniesz, gdy głodujesz.”

Po pewnym czasie nawet golą się w tańcu. Robią makijaż, piszą listy. „- Nie musicie być pierwsi, ale nie możecie być ostatni”.
Tu tandetna buda, a za ścianą plaża i słońce.
Tancerze są zdesperowani. Ale publiczność zidiociała.
Organizator imprezy kradnie i niszczy suknie pewnej laluni. Widzowie nie przychodzą patrzeć na ludzi eleganckich, lecz na zgnojonych. By poczuć się lepszymi.
No i pułapka. Wygrana jest, ale po potrąceniu kosztów. Czyli jej nie ma. Przypomina to „Starego człowieka i morze”.

Rama fabularna. Pomógł się zastrzelić dziewczynie, która straciła nadzieję. Policja pyta, dlaczego to zrobił. „- Czyż nie dobija się koni?”

Czyż nie dobija się koni? / They Shoot Horses, Don’t They?, reż. Sydney Pollack, 1969 filmweb