Archiwum miesiąca: grudzień 2013

Jest taki dzień…

Na ulicach puchy. Jedyna kolejka na stacji benzynowej. Dla tych, którzy nie zdążyli zatankować na czas…

Jeszcze „Krzyżacy”. Tam dyskusja, czy Jagienka jest na tyle dorosła, by ją wydać za mąż. Autorytatywnie odzywa się Maćko z Bogdańca: „Już ją tak do chłopów ciągnie, że jak którego z daleka obaczy, to jeno kolanem o kolano trze.”
I chwilę później przygania Zbyszkowi, że mu się chce wojaczki: „Ma taką dziewczynę, co jak orzechy na ławie położyć, a ona tam siędzie, to je za jednym przysiadem rozgniecie!”

Nie tylko ja odnotowałem zgon Michaiła Kałasznikowa. Specjalnym telegramem uczcił go patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl. A że od tego karabinu zginęło zapewne więcej ludzi niż w Oświęcimiu…

Boski Chris

 

W Wigilię siłą rzeczy człowiek przypomina sobie, co robił w zeszłą itd. A mnie się przypomniało, że rok temu Dorotka zażyczyła sobie ulubionej muzyki. I nie było to jakieś „Oratorium na Boże Narodzenie”. Nie były to nawet kolędy „Mazowsza”. Była to mianowicie piosenka w wykonaniu Chrisa Montera. Ów kultowy artysta wystąpił w Sopocie w roku 1974  i dostał nagrodę specjalną Jury za własną wersję piosenki „Płoną góry, płoną lasy”. Jak ja bym był głuchy na jedno ucho, to może bym się pokrewieństwa w tym wykonaniu doszukał… W każdym razie Dorota oszalała na punkcie tej piosenki i leciała on u nas longiem przez cały ten jedyny w roku wieczór wigilijny.
Kto nie słyszał, jak Chris Montez śpiewa „Płoną góry, płoną lasy”, ten nic nie słyszał…

S.O.S., Twarz mordercy (VI)

 

Wilhelmi w monologach. Klasa dla siebie.

„To bardzo przyzwoity obywatel. Bez nałogów. I nigdy nie zapłacił mandatu.”

Protokolantka na posterunku, która powinna wystukiwać na bieżąco, stopuje, kiedy przesłuchanie wydaje jej się szczególnie ciekawe. Wtedy nie stuka, wtedy słucha. Potem znowu, jak jej się podoba.

Milicjant pilnujący pacjentki w szpitalu, przegapia podmianę matki na córkę. Dlaczego? Bo jest zaczytany w „Głosie Wybrzeża”. Jak to pies: „>>Głos Wybrzeża<< w pysku niósł…”

Śledczy mówią do przesłuchiwanego w dyskursywnej polszczyźnie, ale ciągle się upewniają: „-Czy pani rozumie? Czy pan rozumie?”

I te ciągłe rusycyzmy: „- Poruczniku, poczęstujcie panią … „,  zamiast: „- Niech pan poczęstuje…”
To w „Czterech pancernych…” język polski i rosyjski zlewały się w takie transgraniczne esperanto.

S.O.S., Twarz mordercy (VI), reż. Janusz Morgenstern, 1974

Kałasznikow, Kałasznikow!

Święta. W telewizji „Vabank”.

Słucham koncertu AC/DC. Akurat na Święta to może nie bardzo, ale… Patrzę w komentarze. Ten, który, moim zdaniem, najbardziej oddaje istotę tej muzyki, brzmi: „What the fuck?”

Nie żyje. Michaił Kałasznikow nie żyje.
Miałem z nim osobistą przygodę, jak miliony młodych mężczyzn na całym świecie. Na szkółce wojskowej w historycznym mieście Sieradz uczono nas rozbierać i składać kałacha na czas. Proste jak drut. Ale najgorsze było na koniec. Wszystkie testy z wiedzy teoretycznej nie miały szczególnego znaczenia. Liczyło się to, co się wystrzela do tarczy na finalnym egzaminie. Oczywiście z kałacha. Bardzo się tego obawiałem, bo z bronią do czynienia nie miałem. Nie lubiłem. Obawiałem się, że puknę gdzieś obok tarczy i będzie poprawka, cholera wie co. Urlop tuż przed tymi pieprzonymi egzaminami miałem kompletnie zrypany przez te obawy.
Ale stawiam się do jednostki i od razu – na strzelnicę. Cały czas mam w tyle głowy, że, kurna, nie trafię nawet w tarczę. Ale biorę trzy naboje – jak Janek w pierwszym odcinku „Czterech pancernych” – i mierzę w tarczę. Trach, trach, trach – nie celuję, raz za razem. Sprawdzają. Trzy dziesiątki.
I to było moje nieszczęście. Bo jak bym trafił ot tak sobie, to bym dostał kaprala i w trakcie służby w naznaczonym garnizonie wypełniałbym zadania nieważne, nikt by nie wiedział o moim istnieniu. Ale za celność dostałem plutonowego. A to znaczyło, że mogę być dowódcą warty. I byłem. To znaczy sprawowałem teoretyczny nadzór nad żołnierzami służby zasadniczej, którzy od razu wyczuli, że ja nie jestem świnia ani kapuś. I że mogą spać. I spali, kiedy popadło. Ja przymykałem oko, bo wiedziałem, jaki mają żywot. A jak była inspekcja warty, na której wszyscy spali, to obrywałem, oczywiście, ja. Kontrolerzy powtarzali mi jak pacierz: „Podchorąży, jak kto ma miękkie serce, to musi mieć….”. I blokowali mi urlopy. A wszystko przez Michaiła Kałasznikowa, który skonstruował taki karabin, że nawet oferma, jak ja, trafiła trzy dziesiątki.

Mizernie i cicho

Ktoś z lokalnej telewizji parę lat temu miał pomysł, aby tzw. zwykli ludzie śpiewali przed kamerą kolędy. Ja byłem zwykły dziennikarz i dodali mi do pary zwykłego policjanta. Na dworze – pamiętam – plucha. Ustawili nas na tle jakiegoś garażu. Policjant, całkiem niemuzykalny, mruczy coś pod nosem. Ja, muzykalny jeszcze mniej, śpiewam za Krzysztofem Klenczonem: „Mizerna cicha”.

S.O.S., Venus 73 (V)

 

Na miejscu zbrodni zjawia się major MO (Fronczewski). Członek ekipy dochodzeniowej po zwyczajowym „Cześć!’ z ust majora: „- Na miejscu zdarzenia dokonujemy oględzin zewnętrznych zwłok, jak również powierzchni, gdzie je ujawniono”.

Skrytka w torbie podróżnej, w której miano „przemycać dewizy do Szwajcarii”. Nie w przeciwnym kierunku. Cały PRL – z drzewem do lasu, z samowarem do Tuły…

Stefan Friedman jako wywiadowca milicyjny. No, jeżeli milicja miała takich wywiadowców, to ustrój musiał upaść.

Przesłuchanie. „- Niech sobie pani wyobrazi, że ja jestem lekarzem. – Ale pan jest z milicji. – To są pokrewne zawody. My też leczymy, tyle że społeczeństwo”.

Milicyjny radar do pomiaru prędkości ma talerz wielkości dzisiejszej anteny satelitarnej.