Jak zbłaźniłem się w Wyborczej…

Dziś będzie intelektualnie, więc tylko parę zdjęć z porannego spaceru. Miejskiego, bo w aucie przepaliły się żaróweczki i postało w warsztacie. Więc „Zima miejska” jak u Mickiewicza:

Mój ulubiony postindustrial na Wildzie:

Św. Katarzyna, która pilnuje interesów PKP Cargo:

CD Street:

I graffiti na murze kilka przecznic ode mnie. Pytam Doroty, czy to ona malowała. Zaprzecza i dodaje, że gdyby ona miała malować, to obok mojego nazwiska umieściłaby zupełnie inną część ciała.:

Wątek „Hiszpanki” się ciągnie. Dowód – głos czytelnika tego bloga (mało, a bym przegapił). Czytelnik jest zdania, że wywiadem dla Wyborczej skompromitowałem się ostatecznie. Co gorsza – ma całkowitą rację. Ale oddajmy mu głos:

Panie Wiesławie!
Niestety większą kompromitacją jest chyba jednak wywiad udzielony Gazecie Wyborczej. Ujawnia on bardzo duże luki w znajomości kina!
Jeżeli krytycy filmowi w Polsce, uważają, że postać na końcu filmu, to „Murzyn”, to publiczność już z pewnością nie ma szans docenić takiego filmu jak „Hiszpanka”. I jeszcze na swojej niewiedzy zażarcie buduje Pan argument, który ma niejako ośmieszać film. Doprawdy kompromitujące. Podpowiem Panu: owy „Murzyn” to akurat Fantomas. Pokoleniowa zagadka rozwiązana. Być może z podobnych powodów nie podobała się Panu/nie zrozumiał Pan reszty filmu.
Natomiast komentarz dotyczący „nadekspresyjnej” gry aktorów i ich „chodzenia od prawa do lewa, wygłaszając kwestie” woła już naprawdę o pomstę do nieba w ustach krytyka filmowego. Nie dość, że w przypadku tego filmu można by polemizować, czy rzeczywiście inscenizacja jest tak teatralna, to mówienie, że nie praktykuje się tego od lat międzywojennych (!) świadczy o rażącym wręcz braku znajomości kina powojennego. Polecam zobaczyć chociażby filmy Bergmana, Antonioniego czy Tarkowskiego, żeby zacząć dokształcanie od klasyków. Z polskich reżyserów choćby genialnego Hasa. Przecież musi Pan znać tych autorów? Więc skąd ten przedziwny komentarz? Szczególnie, że akcja osadzona jest prawie 100 lat temu, a film opowiada o pewnej teatralności, iluzji, magii. Ruch wewnątrzkadrowy i obrana stylistyka zdają się tym współgrać.
Jestem bardzo rozczarowany pańskim brakiem rzetelności. Film może się nie podobać, ale podczas oceny zadaniem krytyka filmowego jest odwoływanie się również do swojej wiedzy. Jeżeli tej wiedzy brak, to co odróżnia go od przeciętnego widza? Gazeta Wyborcza mogłaby wtedy dzwonić do Anki Z. i Zdziśka K. z prośbą o ich opinie.
Z poważaniem                                                                            [link do komentarza – dop. webmaster]

Mnie pozostaje tylko zgodzić się z argumentami przedmówcy. Po kolei:

Faktycznie: tylko idiota widząc mocno ciemnoskórego mężczyznę w finale filmu, którego akcja toczy się w 1918 roku w Poznaniu, może wziąć go za Murzyna! Tak, trzeba być kretynem, żeby się nie zorientować, że jeżeli film opowiada o powstaniu wielkopolskim, to ciemnoskóry facet, podany na finał, to musi być Fantomas. Dla każdego widza jako tako obytego w historii powstania obecność Fantomasa w tym miejscu jest oczywista i jak najbardziej zrozumiała. Wszystko przez to, że Fantomasa po raz ostatni oglądałem 4.11. zeszłego roku (odnotowane w zakładce Klasyka kina na tym blogu). Co mnie jednak nie tłumaczy w najmniejszym stopniu.
Rzeczywiście, wykazałem się kompletną ignorancją krytykując sposób filmowania postaci w pomieszczeniach. W dodatku powiedziałem coś w rodzaju, że to maniera jeszcze przedwojenna. Nie umiem wyrazić, jak mi wstyd. Zwłaszcza, że mój Przedmówca powołuje się na stylistykę Bergmana czy Tarkowskiego. Bez sensu jest mówić, że jeżeli ktoś kręci w roku 2015 tak jak Bergman kręcił w 1955, to ma to być anachroniczne. Bo Bergman kręcił prawidłowo, został klasykiem, z czego wynika, że poważny reżyser powinien dziś kręcić tak jak Bergman. Bo wszystko, co stare i uznane jest dobre i należy to tylko powtarzać. A Bergman z roku 1955? Niby OK., ale czy nie powinien raczej kręcić jak Fritz Lang  w 1922 (do czego zresztą nawiązuje „Hiszpanka”). Albo jeszcze lepiej – jak bracia Lumiere? Wtedy byłby jeszcze większym Bergmanem niż był.
W tym kontekście – taki sposób narracji, jaki stosuje tegoroczny faworyt Oscarowy nazwiskiem Inarritu w „Birdmanie” jest całkiem idiotyczny i zapewne bez szans na statuetkę. Dlaczego? Bo tam w jury przecież nie siedzą idioci: zaraz się zorientują, że on nie filmuje jak Bergman! A nawet odwrotnie. Jest bez szans!
A ja plotę głupstwa przez to, że Bergmana ostatni raz oglądałem na dwa dni przed Wigilią w zeszłym roku (zakładka: „Siódma pieczęć”), a potem przed Sylwestrem („Persona”). Tarkowskiego (zakładka: „Andriej Rublow”) za to aż 6. października zeszłego roku. Tylko – jaki jest ze mną problem? Ja oglądam klasykę kina i nic nie rozumiem. Nie rozumiem i oglądam. I tak już trzydzieści lat…
Mój Przedmówca wobec mojej totalnej niekompetencji sugeruje: „Gazeta Wyborcza mogłaby wtedy dzwonić do Anki Z. i Zdziśka K. z prośbą o ich opinie”. Taż ja to tym mediom powtarzam od tylu lat: Dzwońcie do Zdziśka! Do Anki! Ale to jak grochem o ścianę. Dziś znowu był TVN i pytał mnie aż w trzech kwestiach filmowych. Dzwoniła „Rzeczpospolita” po wywiad. Ja im mówię: Do Zdziśka! Do Anki!!! Ale gdzie tam! To co? Na kolanach mam ich prosić?!
Z poważaniem.

6 komentarzy do “Jak zbłaźniłem się w Wyborczej…

  1. Gdyby tak maksymalnie skumulować banały, można by rzec, że chlaszcze Pan zjadliwie oponenta ostrym żądłem ironii. Tylko czy można chlastać żądłem?

  2. Wie Pan, jak to jest. W nagłej sytuacji człowiek chwyta, co ma pod ręką. Raz kłonica, raz żądło…

  3. Za ten fragment: „Albo jeszcze lepiej – jak bracia Lumiere? Wtedy byłby jeszcze większym Bergmanem niż był”, przesylam wyrazy uznania i umilowania do Panskiego piora.

    1. Komplement niezasłużony. Ale zostanie odnotowany w teczce personalnej. „Alternatywy 4”: „Anonimów się nie rozpatruje, ale dobrze jak są”.

  4. Jeżeli tak – a nie mam czasu sprawdzić – to znaczy, że się sypię.
    Myślałem, że jeszcze z piątkę pociągnę, a to już…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *